tag:blogger.com,1999:blog-23758350015880480142024-03-19T08:52:18.017+01:00KINOFILIAKrzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.comBlogger432125tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-77240215094965336772024-01-15T21:24:00.002+01:002024-01-15T21:24:42.592+01:00Rok 2024 w kinie - filmy, na które czekam.<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVrB5zkSZlQSdtta5ttK3TlqtwcbCZ9OCy__ywKujAjQFC1DfxdgTsPIAv3T2p8T5adyYdTNtdO-PVIkk1LP5zjHeNA7RWvT9Z3ufpwzLn2FlqyVghcd8QZaGrNlcflKxnMToYlbxIU1h00p5Ktm2FwtHvFe42jzLl8mns-A1xHWGxXAQv4eXztECAnIQ/s1283/a.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1274" data-original-width="1283" height="636" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjVrB5zkSZlQSdtta5ttK3TlqtwcbCZ9OCy__ywKujAjQFC1DfxdgTsPIAv3T2p8T5adyYdTNtdO-PVIkk1LP5zjHeNA7RWvT9Z3ufpwzLn2FlqyVghcd8QZaGrNlcflKxnMToYlbxIU1h00p5Ktm2FwtHvFe42jzLl8mns-A1xHWGxXAQv4eXztECAnIQ/w640-h636/a.jpg" width="640" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;"> Dopytywaliście się o moją coroczną listę najbardziej obiecujących tegorocznych premier kinowych. Wiedziałem, że powstanie, ale długo się zbierałem do spisania tego, bo czułem, że będzie to czasochłonne zajęcie. Dobrze mi się wydawało. Jak zaraz zobaczycie, lista jest bardzo długa, bo naprawdę jest na co czekać w tym roku. I to nawet z pominięciem jednego z najmocniejszych filmów, jakie zobaczycie w tym roku, czyli „Strefy interesów” (marzec), którą widziałem już pół roku temu. Jak zwykle, jest to lista subiektywna, skupiona na filmach, których wypatruję, a nie wszystkich nadchodzących interesujących polskich premier kinowych, bo część z tych produkcji miałem już okazję zobaczyć. Nie znajdziecie więc poniżej „Anatomii upadku” (luty), „Upadających liści” (luty), czy też „Bulionu i innych namiętności” (kwiecień) oraz „Perfect days” (maj), filmów dobrych, wartych uwagi, które miałem już okazję zobaczyć w Cannes. </p><p style="text-align: justify;">Większość z poniższych tytułów nie było jeszcze pokazywanych publicznie, wiele z nich nie jest w tej chwili nawet ukończonych, tym bardziej jednak mnie ekscytują, bo stanowią niewiadomą i obietnicę czegoś bardzo dobrego. Starałem się ułożyć to wszystko chronologicznie. Daty nieznanych jeszcze premier oczywiście zgadywałem, wstawiając najbardziej prawdopodobny festiwal na jakim te filmy zostaną pewnie zaprezentowane. Marzec to SXSW. Maj to rzecz jasna Cannes. Wrzesień natomiast to Wenecja lub Toronto. Przy tych datach zobaczycie znak zapytania. Warto jeszcze wiedzieć, że część z tych filmów zakończy w tym roku swoją podróż tylko na festiwalowym obiegu. </p><p style="text-align: justify;">No dobra, przejdźmy w końcu do rzeczy: </p><p style="text-align: justify;"><b>„The Iron Claw” (reż. Sean Durkin)</b> – nowy dramat od studia A24 o autentycznej rodzinie zapaśników z ubiegłego stulecia zebrał masę pozytywnych opinii i można go już nawet upolować w polskich kinach na pierwszych przedpremierowych pokazach. W obsadzie Zac Effron, Jeremy Allen White, Harris Dickinson, Holt McCallany i Lily James. [Luty] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Dune: Part Two” (reż. Denis Villeneuve)</b> – nikomu raczej nie trzeba przybliżać tego filmu. [Marzec] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Mickey 17” (reż. Bong Joon-Ho)</b> – pierwszy film Bonga od czasu oszałamiającego sukcesu „Parasite”. W zasadzie to nie muszę wiedzieć niczego więcej, bo odkąd kilkanaście lat temu zobaczyłem rewelacyjną „Zagadkę zbrodni”, po każdy kolejny jego film sięgam w ciemno. „Mickey 17” będzie sci-fi osadzonym w kosmosie, a Robert Pattinson wcieli się w klona, jedną z wielu wersji tej samej osoby, wysłanych na galaktyczną misję. Oprócz niego zobaczymy jeszcze Marka Ruffalo, Toni Collette i Stevena Yeuna. [Marzec] </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJ-6Q7IB8g6NDqbpM68VlqPtDncATjXZ7380afnv_o1Xjt7vEmum_3MFu3nOUvO9A57spzVk8nDr9n6gp0nLKcsQznX8h2mxdAuxq4fCIScTZAMMSqaUF584pH8I0ZzoVUMZ2PmI1MdE4wHHJpetvRtDX4_IRggkjPPIBSVQm8kmTAw9D3FECzJXkWWmg/s1440/15.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="960" data-original-width="1440" height="426" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjJ-6Q7IB8g6NDqbpM68VlqPtDncATjXZ7380afnv_o1Xjt7vEmum_3MFu3nOUvO9A57spzVk8nDr9n6gp0nLKcsQznX8h2mxdAuxq4fCIScTZAMMSqaUF584pH8I0ZzoVUMZ2PmI1MdE4wHHJpetvRtDX4_IRggkjPPIBSVQm8kmTAw9D3FECzJXkWWmg/w640-h426/15.jpg" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;"><b>„Minghun” (reż. Jan P. Matuszyński)</b> - historia o Jurku (Marcin Dorocinski), którego córka ginie w wypadku samochodowym. Za namową teścia (Daxing Zhang) postanawia odprawić chiński rytuał, tytułowy minghun, będący zaślubinami po śmierci. Panowie ruszają w poszukiwaniu odpowiedniego (nieżywego) kandydata na „męża” dla zmarłej dziewczyny. Brzmi intrygująco. I międzynarodowo. [Marzec] </p><p style="text-align: justify;"><b>„MaXXXine” (reż. Ti West)</b> – finałowa odsłona trylogii Ti Westa („X”, „Pearl”) zabierze tym razem do Los Angeles lat 80. i opowie o dalszych losach Maxine (Mia Goth), znanej z pierwszego filmu aktorki porno, walczącej teraz o swoje miejsce w Hollywood. [Marzec?] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Civil War” (reż. Alex Garland)</b> – opowieść o nowej amerykańskiej wojnie domowej, wypuszczona do kin w przededniu kolejnej kampanii prezydenckiej, silnie dzielącej społeczeństwo, być może będzie celowym wsadzeniem przez Garlanda kija w mrowisko, ale liczę, że pójdzie za tym coś więcej i jeden z najciekawszych głosów płynących dziś z Hollywood, będzie miał coś ciekawego do powiedzenia na ten temat. Albo po prostu porządnie walnie nas po łbie. [Kwiecień] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Love Lies Bleeding” (reż. Rose Glass)</b> – czyli pani od bardzo udanego debiutanckiego filmu „Saint Maud”. „Love Lies Bleeding” to lesbijskie kino zemsty w rytmie i stylistyce lat 80. z dobrze zapowiadającymi się rolami Kristen Stewart i Katy M. O’Brian, no i jeszcze Eda Harrisa w odjechanej stylizacji. [Kwiecień] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Challengers”/„Queer” (reż. Luca Guadagnino)</b> – podwójna dawka Guadagnino. „Challengers” z Zendayą miało się pojawić na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, ale zostało w ostatniej chwili wycofane z imprezy przez dystrybutora ze względu na strajk aktorów i pojawi się w kinach wiosną. „Queer” z Danielem Craigiem i Jasonem Schwartzmanem, adaptacja powieści Williama S. Burroughsa, najpewniej trafi do programu tegorocznej edycji weneckiego festiwalu. Guadagnino nie próżnował. [Kwiecień/Wrzesień?] </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjRGnHzYVB0U5pjkatO7MWwSI9UHwEwBWOCZxHmeUfHqeS-9qBhfUrpN-0GPAShYfH7Fo6CfP1zoWx4myxnOlm3bWA0CEF8cLtFlzv6xTj3suQhyphenhyphenknmQeOJbDoiTY1-tIZ8TwdmU5GZU9AxHFzoJyrT8aPspl9ti8KQdouRmI0tiY4qfx6W5DgxSu46f18/s2560/21.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1440" data-original-width="2560" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjRGnHzYVB0U5pjkatO7MWwSI9UHwEwBWOCZxHmeUfHqeS-9qBhfUrpN-0GPAShYfH7Fo6CfP1zoWx4myxnOlm3bWA0CEF8cLtFlzv6xTj3suQhyphenhyphenknmQeOJbDoiTY1-tIZ8TwdmU5GZU9AxHFzoJyrT8aPspl9ti8KQdouRmI0tiY4qfx6W5DgxSu46f18/w640-h360/21.jpeg" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;"><b>„Polaris” (reż. Lynne Ramsay)</b> – Joaquin Phoenix i Rooney Mara w nowym filmie autorki „Musimy porozmawiać o Kevinie” i „ Nigdy cię tu nie było”, w osadzonej na Alasce, pod koniec XIX wieku, historii o fotografie lodowej natury spotykającego diabła. Wystarczy? Myślę, że wystarczy. [Maj?] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Limonov: The Ballad of Eddie” (reż. Kiriłł Sieriebriennikow)</b> – Kiriłł zachwycił mnie dotąd raz, osiem lat temu, filmem „Uczeń”, jego późniejsze projekty nie miały już w sobie tej mocy, ale z niezmiennym zainteresowaniem spoglądam w kierunku kolejnych produkcji rosyjskiego twórcy. Tym razem opowie o żyjącym na zachodzie radykalnym sowieckim poecie skonfliktowanym z radzieckimi władzami. W głównej roli Ben Whishaw. [Maj?] </p><p style="text-align: justify;"><b> „Emilia Perez” (reż. Jacquesa Audiard)</b> – zarys fabuły nowego filmu Audiarda („Prorok”, „Paryż, 13. dzielnica”) brzmi nieźle. Meksyk. Szef kartelu kontaktuje się z prawniczką. Chce przejść na emeryturę, zapaść pod ziemię i spełnić swoje największe życiowe pragnienie: zostać kobietą. W obsadzie Zoe Saldana, Selena Gomez i Edgar Ramirez. [Maj?] </p><p style="text-align: justify;"><b> „Furiosa: A Mad Max Saga” (reż. George Miller)</b> - „Fury Road” jest jednym z moich ulubionych filmów ubiegłej dekady. „Furiosa” pewnie nie będzie nawet ulubionym filmem roku, ale bardzo chciałbym się mylić. Powraca George Miller, Junkie XL, osoby odpowiedzialne za różne piony realizacyjne i scenariusz, a w głównej roli Anya Taylor-Joy i Chris Hemsworth jako główny antagonista. Składam już pierwsze ofiary u bram Walhalli, żeby premierowy seans był chociaż w połowie tak bardzo ekscytujący i niezapomniany, jak mój pierwszy kontakt z poprzednią odsłoną. [Maj] </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpNFL8VCcfsFo1kViBbVXAMFdR1-pYojorTK4UrpH9vOFmDGHWZgLPjYp0fme3R-_Ac9brl9lFwQP_2niN9mHpYxR5DI5mHQi8O1k-WIYm51ZfVPVZ27XDCm8qnIRU2FvTNS7mzxXD9N3xzWxHXLuLIm48rD_97V0XTmyjWUzRqZ8lg9RIgBuM7rSj4z8/s2258/111.webp" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1198" data-original-width="2258" height="340" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpNFL8VCcfsFo1kViBbVXAMFdR1-pYojorTK4UrpH9vOFmDGHWZgLPjYp0fme3R-_Ac9brl9lFwQP_2niN9mHpYxR5DI5mHQi8O1k-WIYm51ZfVPVZ27XDCm8qnIRU2FvTNS7mzxXD9N3xzWxHXLuLIm48rD_97V0XTmyjWUzRqZ8lg9RIgBuM7rSj4z8/w640-h340/111.webp" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;"><b>„The Shrouds” (reż. David Cronenberg)</b> – wygląda na to, że po długiej przerwie w reżyserowaniu, David Cronenberg powrócił z nowym zapałem i twórczymi siłami, bo dwa lata po canneńskiej premierze „Zbrodni przyszłości”, najprawdopodobniej przyleci do Francji z kolejną mroczną historią, tym razem o nawiązywaniu kontaktu ze zmarłymi leżącymi na cmentarzu. W obsadzie Diane Kruger, Guy Pearce i Vincent Cassel. [Maj?]</p><p style="text-align: justify;"><b>„Bird” (reż. Andrea Arnold)</b> – pierwszy od ośmiu lat („American Honey”) pełnometrażowy film Andrei Arnold, o którym wiadomo na razie tyle, że Barry Keoghan zrezygnował dla niego z występu w drugiej części „Gladiatora”. Oprócz niego zobaczymy na ekranie jeszcze Franza Rogowskiego. Wyprodukowało studio A24, a premiera najpewniej w Cannes. [Maj?] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Blitz” (reż. Steve McQueen)</b> – wojenna historia kilku londyńczyków w okresie niemieckich bombardowań. Za kamerą twórca takich dzieł jak „Głód” i „Wstyd”, a przed kamerą Saoirse Ronan, Stephen Graham i Harris Dickinson znany z „Triangle of Sadness”. [Maj?] </p><p style="text-align: justify;"><b> „Kingdom of the Planet of the Apes” (reż. Wes Ball)</b> - Wes Ball, mający na koncie bardzo przeciętną trylogię sci-fi, rozpoczętą „Więźniem labiryntu”, nie nastraja wprawdzie przesadnym optymizmem do tego filmu, ale Matt Reeves zrobił tyle dobrego dla marki swoimi dwoma poprzednimi odsłonami, skutecznie rozpalając moją miłość do tego świata, że dopóki nie zostanie ona brutalnie zgaszona przez Balla i Disneya, pozwolę sobie na ostrożną wiarę w ten projekt. Zwiastun mnie kupił. [Maj] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Inside Out 2” (reż. Kelsey Mann)</b> – jeden z najlepszych (moim zdaniem to nawet najlepszy) filmów Pixara musiał się kiedyś doczekać kontynuacji, bo w tym genialnym koncepcie jest jeszcze sporo potencjału do zagospodarowania. 9 lat temu wypatrywałbym tego z ekscytacją. Dziś czekam raczej z chłodnymi emocjami, bo to już nie jest ten sam Pixar, co wtedy, a projektem steruje do tego osoba, która nie miała dotąd okazji się sprawdzić w formie pełnometrażowej animacji. Z rewelacyjnego pomysłu zrodziła się pewnie zaledwie dobra kontynuacja, ale wciąż mam nadzieję, że jednak mnie pozytywnie zaskoczą i zachwycą. [Czerwiec] </p><p style="text-align: justify;"><b>„The Bikeriders” (reż. Jeff Nichols)</b> – po lekkim zamieszaniu z odwołaną zeszłoroczną grudniową datą premiery i zmianą dystrybutora, nowy film Nicholsa („Take Shelter”, „Uciekinier”) ostatecznie dostaniemy w połowie roku. Zaliczył już kilka festiwali i większość płynących z nich recenzji była pozytywna. „The Bikeriders” opowiada o losach klubu motocyklowego na przestrzeni lat 60. Zacznie się niewinnie, od wspólnoty lokalnych zapaleńców motorów, a zakończy mrocznie, powolną metamorfozą w gang motocyklowy. Obsada: Austin Butlera, Tom Hardy, Jodie Comer, Michael Shannon, Paul Sparks, Norman Reedus, Damon Herriman oraz Karl Glusman. [Czerwiec] </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjacE1RRxVOWmJb90BtQPuHvDtV7BfdOw0_rkslj-VDWiRSsBez3tFLTYZU5ExPcZRoD5OExrAIqqBNZocvNo0ZCJyZ9XnGI4QRyVai9_g3BXsIwXyEhdvSbB2Y4pA2Nd-3rYaRByE7qSmraOXo6WDO3vzZXcTi_DPpxNYobWG2nm8nNQR8YTltzd2JEuI/s1200/bike.webp" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="675" data-original-width="1200" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjacE1RRxVOWmJb90BtQPuHvDtV7BfdOw0_rkslj-VDWiRSsBez3tFLTYZU5ExPcZRoD5OExrAIqqBNZocvNo0ZCJyZ9XnGI4QRyVai9_g3BXsIwXyEhdvSbB2Y4pA2Nd-3rYaRByE7qSmraOXo6WDO3vzZXcTi_DPpxNYobWG2nm8nNQR8YTltzd2JEuI/w640-h360/bike.webp" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;"><b>„Alien: Romulus” (reż. Fede Alvarez)</b> – mam ogromny głód jakiegoś dobrego filmu o xenomorphach. Czy to właśnie będzie ten film? Ciężko powiedzieć, bo Alvarez jest nierównym reżyserem i scenarzystą, ale zarówno jego remake „Martwego zła”, jak i pierwsza część „Nie oddychaj”, pokazały, że lubi się zapędzić w naprawdę mroczne i brutalne rejony. Jeżeli tylko dostał wolną rękę od studia to jest szansa, że w końcu znowu zobaczymy coś naprawdę dobrego z tymi wypełnionymi kwasem bestiami. [Sierpień] </p><p style="text-align: justify;"><b> „Kinds of Kindness” (reż. Yorgos Lanthimos)</b> – film „Poor Things” przez ostatnie dwa lata gościł na poprzednich wcieleniach tej listy. Doczekaliśmy się go w końcu, zdecydowanie było warto czekać na niego przez tyle czasu, można już więc zacząć wypatrywać premiery kolejnego dzieła greckiego reżysera. W głównej roli ponownie Emma Stone. Oprócz tego jeszcze Jesse Plemons, Willem Dafoe, Margaret Qualley i Hunter Schafer. Scenariusz (o którym na razie jest cicho) Lanthimos napisał wspólnie z Efthimisem Filippou, który pracował nad większością jego filmów (z wyjątkiem dwóch ostatnich). Film jest ukończony więc pewnie pierwsze pokazy za kilka miesięcy w Cannes albo Wenecji, ale w ostatnich latach Grek wybierał raczej Włochy. [Wrzesień?] </p><p style="text-align: justify;"><b>„The End” (reż. Joshua Oppenheimer)</b> - zastanawialiście się może, co porabia Joshua Oppenheimer, po nakręceniu dwóch głośnych dokumentów („Scena zbrodni” i „Scena ciszy”) o ludobójstwie w Indonezji? Otóż stworzył postapokaliptyczną historię z Michaelem Shannonem i Tildą Swinton opowiedzianą w konwencji klasycznego broadwayowskiego musicalu. „The End” to historia bogatej rodziny żyjącej od 20 lat w podziemnym bunkrze, gdzie się ukryła przed katastrofą ekologiczną, która wybiła życie na całej planecie. Główny twist polega jednak na tym, że głowa rodziny (Shannon), jest osobą bezpośrednio odpowiedzialną za zniszczenie ziemskiej biosfery. Jego związek z żoną jest więc od dekad skażony dręczącym ich poczuciem winy z powodu bliskich, którym pozwolili umrzeć, gdy sami popędzili do schronienia, a także wypieraną przez nich świadomością skali zbrodni na całej ludzkości i planecie, jaką popełniła ich firma. Wygląda więc na to, że Oppenheimer będzie dalej zgłębiać ludzką naturę i umiejętność do tłumaczenia przed samym sobą najgorszych popełnionych obrzydliwości. [Wrzesień?] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Parthenope” (reż. Paolo Sorrentino)</b> – Sorrentino tym razem o rodzinnym Neapolu w historii rozciągniętej na długie dekady. W obsadzie Gary Oldman, który zgaduję, że wcieli się w głównego bohatera. [Wrzesień?] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Rebel Ridge” (reż. Jeremy Saulnier)</b> – nowy film Saulniera („Blue Ruin”, „Green room”) miał pół roku temu pokazy testowe, z których płynęły dobre opinie. Historia ma opowiadać o byłym marine ścierającym się z bandą skorumpowanych policjantów. Jest to ponoć brutalny thriller, pełen napięcia i czarnego humoru, czyli dokładnie to, czego spodziewałbym się po kolejnym filmie Jeremy’ego Saulniera. W głównej roli Aaron Pierre, znany z serialu „The Underground Railroad”. Z ważnych nazwisk wystąpili jeszcze Don Johnson i James Cromwell. [Wrzesień?] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Havoc” (reż Gareth Evans)</b> – Tom Hardy w nowym filmie autora obu części „The Raid”. Główny bohater jest detektywem, który musi sobie wywalczyć drogę przez kryminalny półświatek żeby dotrzeć do porwanego syna polityka. Przy okazji odkryje skomplikowaną siatkę korupcji i spisków oplatających jego miasto. Brzmi jak nabuzowany Hardy wybijający zęby pod okiem Evansa. Wchodzę w to. W obsadzie jeszcze Forest Whitaker, Timothy Olyphant i Luis Guzmán. [Październik] </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiURMVQrdezJIrtMX9Z4amqN6WswOKMzzEYvRdUk5gUkICHLpTpbvMFbNxSOP5UmIIRQ_2-PnBMGU7c1ak9Dzc_tR6sEn0hO7aXSNiy3klHrXj0ghrgKuVeBENqlCl1Kv4aMR704aO89NIxKE1QewmQh64JyZjuWaFKifiRcBXDBIvif2TtsORiw-PLl0k/s1080/joker.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="608" data-original-width="1080" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiURMVQrdezJIrtMX9Z4amqN6WswOKMzzEYvRdUk5gUkICHLpTpbvMFbNxSOP5UmIIRQ_2-PnBMGU7c1ak9Dzc_tR6sEn0hO7aXSNiy3klHrXj0ghrgKuVeBENqlCl1Kv4aMR704aO89NIxKE1QewmQh64JyZjuWaFKifiRcBXDBIvif2TtsORiw-PLl0k/w640-h360/joker.jpeg" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;"><b>„Joker: Folie a Deux” (reż. Todd Phillips)</b> – informacja, że to będzie musical, ostudziła zapał wielu fanów pierwszej części, ale spokojnie, moim zdaniem będzie to jeszcze głębsze wejście w chory umysł głównego bohatera, który przy pomocy muzyki będzie dekodować sobie w głowie rzeczywistość i reagować na „związek” z nowym ekranowym wcieleniem Harley Quinn. [Październik] </p><p style="text-align: justify;"><b> „Nosferatu” (reż. Robert Eggers)</b> - czekam na to bardzo, bo nowy film Eggersa jest zawsze wydarzeniem w świecie kina, a to na pewno nie będzie sztampowy remake. Młody twórca zapewne wgryzł się głęboko w wierzenia ludowe i realia portretowanej epoki. Reżyser obiecuje pełnokrwisty (hehe) horror gotycki, a Bill Skarsgård w wampirzej kreacji jest podobno rewelacyjny. Oprócz niego w obsadzie jeszcze Lily-Rose Depp, Aaron Taylor-Johnson, Nicholas Hoult, Emma Corrin oraz Willem Dafoe. [Grudzień] </p><p style="text-align: justify;"><b>„Spider-man: Beyond the Spider-verse”</b> <b>(reż. Joaquim Dos Santos, Kemp Powers, Justin K. Thompson) </b>– po zeszłorocznych doniesieniach mam poważne wątpliwości, czy w ogóle dostaniemy ten film w tym roku, ale też nie mam ciśnienia na to, niech poświęcą temu projektowi tyle czasu, ile potrzebują, żeby dostarczyć produkt na rewelacyjnym poziomie dwóch poprzednich odsłon. Mogę poczekać. [Listopad-Grudzień?] </p><p style="text-align: justify;">Mógłbym jeszcze wymieniać dalej, bo w Cannes pewnie zobaczymy nowe filmy Seana Bakera („Anora” o pracownicach seksualnych) i Francisa Forda Coppoli („Megalopolis”, które próbował zrealizować od dekad i w końcu postanowił sfinansować 120-milionową produkcję z własnych pieniędzy). Być może dostaniemy też „Emmanuelle”, nową adaptację słynnej erotycznej powieści, wyreżyserowaną przez Audrey Diwan, autorkę „Zdarzyło się”, nagrodzonego dwa lata temu Złotym Lwem w Wenecji. Od kilku już lat Terrence Malick dłubie przy montażu „The Way of the Wind”, filmu opowiadającego o Chrystusie. Możliwe, że w tym roku w końcu puści to w świat. Możliwe też, że nie zrobi tego jeszcze przez kolejne cztery lata. Poprzesuwany grafik premier, albo raczej rozsypane domino tychże, sprawił, że w tym roku dostaniemy tylko jeden film Marvela (powiązany z MCU). Trzeci „Deadpool”, pierwszy zrobiony pod flagą Disneya, być może zaostrzy wszystkim apetyt na przyszłoroczny desant marvelowych produkcji i mutantów w nadchodzących tytułach, albo tylko utwierdzi w przekonaniu, że taka dłuższa przerwa od tego, była wszystkim potrzebna.</p><p style="text-align: justify;">Jedno jest pewne. Jest na co czekać. Będzie co oglądać w najbliższych miesiącach. Miejmy nadzieję, że nie zabraknie też licznych zachwytów i pozytywnych zaskoczeń.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-46462614179840231792024-01-01T16:41:00.003+01:002024-01-01T16:41:48.916+01:00Green Room (Sala strachu) - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi_SmcrPeCjK68Y2aCFypDEklJ3YcVq60kZY1uQqXwGVRo1FfmGm0ynPetkwxgYiMo1DZJRgIijHEG-ZdXa69EweoPv37x7wC3AoERW0ICfxmyDHmN6J0i3EXmiXRKtTQoEJpCY1b1JM9YL04otCjLIsIiDkeyRmuPnDKprmKkMtTI6TjKGXUWilFyUALo/s1500/15.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1012" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi_SmcrPeCjK68Y2aCFypDEklJ3YcVq60kZY1uQqXwGVRo1FfmGm0ynPetkwxgYiMo1DZJRgIijHEG-ZdXa69EweoPv37x7wC3AoERW0ICfxmyDHmN6J0i3EXmiXRKtTQoEJpCY1b1JM9YL04otCjLIsIiDkeyRmuPnDKprmKkMtTI6TjKGXUWilFyUALo/w432-h640/15.jpg" width="432" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">Punkowa kapela w pogoni za groszem trafia do jakiejś lokalnej mordowni. Jak się okazuje, jest to miejsce zarządzane przez gang neonazistów, który w podziemiach klubu produkuje heroinę. Po niezbyt udanym występie, sytuacja robi się dla zespołu śmiertelnie niebezpieczna, gdy jeden z muzyków przypadkiem trafia na jeszcze nieostygłe zwłoki dziewczyny z nożem wbitym w głowę. Poziom napięcia szybko wystrzeliwuje pod sufit, a punkowcy po krótkiej przepychance ze skinami barykadują się w przebieralni, czyli tytułowym „Green Roomie”. Naziole dzwonią po swojego szefa, Darcy’ego, granego przez Patricka Stewarta. Przewidywana długość życia całego zespołu dostaje świeżutką wieczorną aktualizację. </p><p style="text-align: justify;">Gdy „Green Room” pojawił się w Cannes niecałe 9 lat temu, nazwisko jego reżysera, Jeremy’ego Saulniera, było już znane wśród festiwalowych bywalców za sprawą „Blue Ruin”, starszego o dwa lata filmu, pokazywanego w Toronto, Sundance i Cannes (gdzie zgarnął nagrodę FIPRESCI). Oba filmy były niewątpliwie podobne. Saulnier przyglądał się w nich zachowaniu przeciętnych ludzi w nieprzeciętnych sytuacjach. „Blue Ruin” nie oglądałem od jakichś 10 lat, ale wciąż dobrze pamiętam, jak nieporadnie główny bohater podchodził do zemsty na mordercy ojca oraz późniejszego starcia z jego rodziną. W „Green Room” jest podobnie. Gdy pionki zostają już rozstawione na planszy, przyzwyczajony gatunkowymi schematami widz, z grubsza spodziewa się, jaki będzie rozwój zdarzeń. Opanowany szef gangu (Stewart stylizowany nieco na Waltera White’a z „Breaking Bad”) zapewne użyje jakiegoś sprytnego podstępu, żeby wywabić bohaterów z kryjówki, młodzi muzycy natomiast odkryją, że przyparci do muru potrafią rozbudzić w sobie duszę drapieżnego wojownika. I rzeczywiście, poniekąd tak właśnie jest, ale obie strony są urzekająco niezgrabne w swoich działaniach. </p><p style="text-align: justify;">Jest to dość odświeżające, gdy postaci filmowe nie sprawiają wrażenia geniuszy, zdolnych do planowania i reagowania na wszystko z marszu, przewidując przy tym z wyprzedzeniem każde zachowanie przeciwnika. W świecie Saulniera w ułamku sekundy można skończyć z wielką dziurą w głowie, bo akurat ktoś wszedł do pomieszczenia z shotgunem, albo z gardłem przegryzionym przez krwiożerczego pitbulla. Gdy coś zaskakuje bohaterów to najczęściej nie prą na oślep do przodu tylko wycofują się o kilka kroków. Śmierć jest nagła i zazwyczaj krwawa, a na widowni towarzyszy jej odgłos powietrza wypuszczonego z szokowanych ust oraz syczących z obrzydzenia ludzi. </p><p style="text-align: justify;">Reżyser bawi się oczekiwaniami widza, swoich bohaterów traktując bezlitośnie, nierzadko bezceremonialnie wycinając ich z historii, która gatunkowo płynnie przeskakuje od thrillera do kina survivalowego z elementami slashera. Nie unika przy tym scen humorystycznych, spuszczając nieco powietrza z tej historii pełnej nerwowego napięcia i dosadnej przemocy.
</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-12866439240060728712023-12-27T16:58:00.000+01:002024-01-01T16:59:11.640+01:00Babylon (Babilon) - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgTNQyOKJxqMQLsnrRqlcJG67mijAmaAyQc_b0PySWnsSeoOTR7_yOqFdIZgISdswaqnylSP8kdQPAsbMMfRfgvXoltNrgMSt4ZhGHDrXu5ShDSVtpfQ5AJzGaQ7aMlcrqnQiK1BQfKlhFlY4zTZrK2-evCO6aWbnn7WiOvShUCL3q4xonygKd3xkUnfvk/s1500/15.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1013" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgTNQyOKJxqMQLsnrRqlcJG67mijAmaAyQc_b0PySWnsSeoOTR7_yOqFdIZgISdswaqnylSP8kdQPAsbMMfRfgvXoltNrgMSt4ZhGHDrXu5ShDSVtpfQ5AJzGaQ7aMlcrqnQiK1BQfKlhFlY4zTZrK2-evCO6aWbnn7WiOvShUCL3q4xonygKd3xkUnfvk/w432-h640/15.jpg" width="432" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">Zauważyłem, że nawet osoby, którym „Babilon” przypadł do gustu, często kręcą nosem na jego finałowy akt, osadzony w latach 50. Zupełnie nie mogę się pod tym podpisać. Epilog w zasadzie „ustawił” mi ten film, dostroił go i idealnie spuentował ideę za nim stojącą. Wziął długą, szaloną, nieokrzesaną, wielowątkową historię i spiął ją zgrabną klamrą. No bo co tam widzimy? [Jeżeli ktoś jeszcze nie załapał, w tekście będą SPOILERY] Faceta, który załapał się jeszcze na ostatnią falę starego Hollywoodu. Dyskretnego obserwatora, ale też rezolutnego asystenta tego hedonistycznego, ekstrawaganckiego świata, zbudowanego wokół pierwszych fabryk celuloidowych marzeń i zblazowanych gwiazd kina niemego, głodnych ciągłych bodźców. Manny był świadkiem tego, co było dawniej, i beneficjentem tego, co nastąpiło później. Jako jeden z pierwszych dostrzegł potencjał komercyjny drzemiący w kinie dźwiękowym i wybił gwałtownie do góry na fali drastycznych zmian jakie wstrząsnęły ówczesnym Hollywood. </p><p style="text-align: justify;"> „Babilon” jest historią zmierzchu starego świata, ale też świtu czegoś nowego, zbudowanego na gruzach byłego porządku. Jeżeli mamy gruzy to oczywiście są też ofiary, a tymi są wszyscy, którzy nie potrafili, bądź nie chcieli, zaadaptować się do nowego Hollywoodu. Zanim jednak przyjdzie rozliczenie, najpierw musi zajść proces czerpania i wydawania, a Damien Chazelle wie, jak pokazać eksces, zarówno w pracy, jak i podczas bawienia się. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu poświęca najpierw temu drugiemu aspektowi, żeby następnie pokazać, jak niewiele się to różniło od procesu twórczego dawnego Hollywood. To długie wprowadzenie w ten świat jest niesamowitym, ale też nieco wyczerpującym, kalejdoskopem scen, portretujących obłęd, rozpasanie, wyniszczający styl życia, funkcjonowanie na najwyższych obrotach i katastrofalne upadki, gdy w końcu zabraknie w organizmie paliwa do utrzymywania tego szalonego lotu koszącego prowadzonego przez jego właściciela. Scena długiej, półgodzinnej, hedonistycznej imprezy, imponuje skalą wykonania, zamaszystością kolejnych scen, brakiem hamulców moralnych i estetycznych, wejściem w to na całego i dociśnięciem pedału gazu do końca, nie oglądając się nie tylko na obyczajność, ale też metraż. </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiueOZ8VcakvI9BN8G4Hdl-Nqi-KA0zzEd-Ehjm8qKmbokISY1XwC-pEd3SJE5r3h6iZV_RHH2aqLV_nKbT8exwoFcjQK43e6oQGDIiPWEgRH4l5bvtcQTzdHz2xk5gNKetcfhcExkg8F6Bp6YYZ3vXjvhKUVUFGGz6GkK0dTdV0VT48FMku8ws9DbSPTY/s2048/15.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1281" data-original-width="2048" height="400" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiueOZ8VcakvI9BN8G4Hdl-Nqi-KA0zzEd-Ehjm8qKmbokISY1XwC-pEd3SJE5r3h6iZV_RHH2aqLV_nKbT8exwoFcjQK43e6oQGDIiPWEgRH4l5bvtcQTzdHz2xk5gNKetcfhcExkg8F6Bp6YYZ3vXjvhKUVUFGGz6GkK0dTdV0VT48FMku8ws9DbSPTY/w640-h400/15.jpg" width="640" /></a></div> <p></p><p style="text-align: justify;">Jeszcze lepszy jest jednak „dzień po”, a w zasadzie to „dwie do czterech godzin po”, gdy większość zwłok zebrano już z parkietu, a kto dalej był w stanie ustać na nogach, ten zabrał się do pracy. Jest to mój ulubiony segment filmu, przecudowna kakofonia zgiełku, zbudowana z kurzu, potu, krwi, testosteronu, furii, rozbuchanych ambicji, jeszcze bardziej rozdętego ego, ale też miłości do kina, w skrócie: fascynujący chaos procesu realizacji sztuki filmowej. Uwielbiam postać niemieckiego reżysera, znajdującego się w samym oku tego cyklonu, karykaturalnego, despotycznego, wrzaskliwego gościa, który jednocześnie kona i odżywa na nowo w każdej sekundzie obłędu, jaki towarzyszy produkcji jego filmu. Warto dodać, że grający go Spike Jonze, reżyser mający na koncie takie filmy, jak „Ona”, „Adaptacja” i „Być jak John Malkovich”, spędził lata zerowe (i późniejsze) na produkowaniu oraz lataniu z kamerą za obłąkaną ekipą Jackassów, on swoją dawkę dzikiego, twórczego szaleństwa, już widział na własne oczy, przeżył to, miał z czego czerpać na planie „Babilonu”. </p><p style="text-align: justify;">Montaż w tym filmie utrzymuje się na doskonałym poziomie przez cały czas, ale przez pierwszą godzinę stoi na doprawdy wybitnym poziomie. Twórcy pewną ręką prowadzą widza przez ten intensywny świat doznań i zdarzeń, żonglując tym wszystkim jednocześnie, pławiąc się w chaosie i zgiełku, obrzucając tym odbiorcę, przytłaczając go, ale nigdy nie pozwalając mu zatonąć, wyciągając co jakiś czas pomocną dłoń, pozwalając się czegoś zaczepić, albo szokując nagłym przeskokiem tonalnym, gdy następuje cisza po burzy, czy też raczej chwila oddechu przed kolejną nawałnicą. </p><p style="text-align: justify;">„Babilon” jest filmem o ludziach przeżutych przez Hollywood, o gwiazdach, które błyszczały jasno, oświetlając drogę innym, ale gdy się wypalały, nie było nikogo, kto zrobiły to samo dla nich. Warto jednak pamiętać, że jest to film Damiena Chazelle’a, który większość reżyserskiej kariery poświęcił na przyklaskiwaniu takiemu spalaniu się na scenie lub w pracy. Owszem, wielkość i sława wymagają niebywałych poświęceń, składanych na ołtarzu sztuki lub kartach historii ludzkości, a ofiarodawcy mogą finalnie być nieszczęśliwi w życiu, z powykręcanymi relacjami z innymi ludźmi, ale Chazelle przypomina, że 100 lat później nie będzie to miało znaczenia, bo istotna będzie pamięć ludzkości o tych ponadprzeciętnych jednostkach. </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj02xwtTuQa7ncQs4BckEMtzmWobbCjDTIcecD2JP6M_VRyixNiRHJjvJgX_6k06LrVkfauEVVrOWWsXlFyWU_zXk0lT1YnBX5ke7SnBlvIlynqfYIlM-BZj6e2CXen9VUmRe90JvHGAot03oUj1DgENNHthifh4MbOnU0czmww65KD5oHq3mqXWwAcmZM/s1200/111.webp" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="630" data-original-width="1200" height="336" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj02xwtTuQa7ncQs4BckEMtzmWobbCjDTIcecD2JP6M_VRyixNiRHJjvJgX_6k06LrVkfauEVVrOWWsXlFyWU_zXk0lT1YnBX5ke7SnBlvIlynqfYIlM-BZj6e2CXen9VUmRe90JvHGAot03oUj1DgENNHthifh4MbOnU0czmww65KD5oHq3mqXWwAcmZM/w640-h336/111.webp" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;">Jest to teza, z którą można się nie zgadzać, albo kręcić nosem na realizatorskie rozpasanie, spajające ten film, na zupełny brak umiarkowania w skali tej historii, niemiłosiernie długim metrażu opowieści, liczbie ekscesów na ekranie, piętrzonych wątków i czających się w nich truizmach. Chazelle dźwiga tutaj prawdziwie monumentalne dzieło pod którym stale chwieją mu się nogi. Wielokrotnie się wywraca i rozbija sobie twarz, ale jakoś daje radę stanąć ponownie na wyprostowanych kończynach, które jeszcze wielokrotnie mu się ugną pod tym kolosem. </p><p style="text-align: justify;">Z fascynacją przyglądam się temu za każdym razem, gdy zasiadam do kolejnej trzygodzinnej podróży przez ten nieidealny, ale jakże wciągający, świat dawnego Hollywood. I wzruszam, podobnie jak Manny, gdy zasiada w finale na pokazie „Deszczowej piosenki”, widząc jak Hollywood dworuje sobie z jego dawnych przyjaciół, robiąc sobie żarty z ich zawodowych dramatów, które ostatecznie były przyczyną ich bolesnego upadku. Nowe pożarło stare, a po latach urządza sobie jeszcze imprezę na jego resztkach, opowiadając przy okazji o samym procesie pożerania. Chazelle nie kończy jednak tej opowieści gorzką nutą, zamiast tego przypomina o istocie kina, jego pięknie, nieuchwytnej magii, wielorakości doświadczenia kinowego, o tym, że jest w nim miejsce zarówno dla miłośników intelektualnego czarno-białego Bergmana, jak i kolorowej Pandory z filmów Camerona, a także wszystkiego tego, co pomiędzy. Jest też miejsce na opowieści o artystach takich jak Nellie, Jack, Sidney i Lady Fay, osobach przemielonych i wyplutych przez show-biznes, a jednocześnie unieśmiertelnionych przez swego „oprawcę”.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-32448824662654857752023-10-22T19:55:00.001+02:002023-10-22T19:55:10.191+02:00Past Lives (Poprzednie życie) - recenzja<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi7c4gJji2pfk69Q-k6Qr5rISYgtsbjgBsB3NolcbIlc94YTADwT4MHoWV6h86m6PaGpWyzWUCvvgWO6RbQqq4OpJ8z6fR9ZtcREhft_nOFaNeVoCPOiH_peGrIa629wDGu4poXJqq-y9wTZVnT2hWse7opZGGoFRyTscvEkwYMBrFylZO77GwJ5AJP5cU/s1440/15.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1440" data-original-width="972" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi7c4gJji2pfk69Q-k6Qr5rISYgtsbjgBsB3NolcbIlc94YTADwT4MHoWV6h86m6PaGpWyzWUCvvgWO6RbQqq4OpJ8z6fR9ZtcREhft_nOFaNeVoCPOiH_peGrIa629wDGu4poXJqq-y9wTZVnT2hWse7opZGGoFRyTscvEkwYMBrFylZO77GwJ5AJP5cU/w432-h640/15.jpg" width="432" /></a></div><br /><p style="text-align: left;"><br /></p><p style="text-align: justify;">Sytuacja ma miejsce kilka lat temu. W roku 2018, żeby być dokładnym, gdzieś w East Village, w barze znajdującym się na dolnym Manhattanie, miejscu słynącym z bogatego życia nocnego. Kobieta siedzi w towarzystwie dwóch mężczyzn. Ona jest kanadyjką koreańskiego pochodzenia z zieloną kartą zdobytą po poślubieniu Amerykanina. Jednym z tych mężczyzn jest właśnie on. Drugim jej dawna miłość z Korei, której nie widziała od czasu szkoły średniej. Siedzą, rozmawiają, ona stanowi pomost pomiędzy mężczyznami, zarówno komunikacyjny, bo tłumaczy rozmowę oraz różnice kulturowe, ale też pomost towarzyski, gdyż jest jedynym powodem, że życiowe drogi tych mężczyzn przecięły się w tamtym momencie. Ona się zastanawia, co sobie myślą, o ich trójkącie, obcy ludzie dookoła. Jak rozszyfrowują dynamikę tej relacji. Jakie nadają w niej role każdemu z nich. Mąż, chłopak, brat, przyjaciel, kto jest kim, dla niej, zdaniem nieznajomych. Jest to punkt zapalny do zrodzenia się w głowie Celine Song pomysłu na film „Past Lives” („Poprzednie życie”). </p><p style="text-align: justify;"> „Past Lives” nie jest jednak historią opartą w pełni na prawdziwych wydarzeniach. Film opowiada o młodzieńczym uczuciu dwójki koreańskich nastolatków, którzy zostają rozdzieleni, gdy dziewczyna przenosi się z całą rodziną do Kanady. On próbuje odnowić kontakt po 12 latach rozłąki, na jakiś czas rodzi to intensywną relację opartą na technologii, przede wszystkim na ciągłych rozmowach przy pomocy skype’a, ale ostatecznie całkowicie uciętą na kolejnych 12 lat. On pojawia się nagle w Nowym Jorku, gdzie ona już od dawna mieszka. Problem w tym, że jest już mężatką i to szczęśliwą. Czy stara miłość nie rdzewieje, a amerykański mąż okaże się dupkiem, który staje na drodze przeznaczeniu i „prawdziwej” miłości? Otóż niekoniecznie. </p><p style="text-align: justify;">No dobrze, uczucie jest obecne, zwłaszcza po jego stronie, bo dziewczyna była tą pierwszą wielką miłością do której wzdychał przez resztę życia. Sprawę niestety komplikuje amerykański mąż (świetny John Magaro), mający tupet bycia uroczym, mądrym, porządnym gościem. Gdyby usłyszał, że żona zostawia go dla nastoletniej miłości to najprawdopodobniej cierpiałby, ale zrozumiałby to. Dwójka koreańskich bohaterów natomiast zdaje sobie sprawę, że być może uciekła im szansa na jakąś wielką romantyczną miłość zapisaną w gwiazdach, ale w jej przypadku alternatywa wcale nie jest czymś gorszym, a miłosny zapis w niebie być może dotyczy tylko jakiejś alternatywnej rzeczywistości, albo ich kolejnego wcielenia. </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhR7BAHdbZCNwDqz9wy4FT6Vfb3oYyULg00etiab1cGmiOJWYDyD_y8RmBz4XXDom86GvaLVOq8DBkvjx5LlwOuUMVZq2ldPQKG_F5DljYQmuifLzFlhZLG-W4hb5hKmvhe-6trF8QehptoQZ_fxTWa9pRyc-vb-iw99Jc8Ax_lSuBjDJ6kP70-l3HrzPE/s3840/1.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2063" data-original-width="3840" height="344" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhR7BAHdbZCNwDqz9wy4FT6Vfb3oYyULg00etiab1cGmiOJWYDyD_y8RmBz4XXDom86GvaLVOq8DBkvjx5LlwOuUMVZq2ldPQKG_F5DljYQmuifLzFlhZLG-W4hb5hKmvhe-6trF8QehptoQZ_fxTWa9pRyc-vb-iw99Jc8Ax_lSuBjDJ6kP70-l3HrzPE/w640-h344/1.JPG" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;">Jest to bardzo ciekawie rozpisana dynamika relacji pomiędzy postaciami, działająca pod względem emocjonalnym, oparta na szacunku i trosce, a nie dzikim pożądaniu i zdradzie, ale zbyt wykastrowana przez brak tych 24 lat prawdziwego kontaktu pomiędzy postaciami i jakiejś solidniejszej fabularnej nici splatającej te wszystkie lata, żeby do końca uwierzyć w głębię tego potencjalnego uczucia, które nigdy tak naprawdę nie zdołało w pełni zakwitnąć. Niewykluczone, że nie wierzy w to sama reżyserka, która cały wątek potencjalnego romansu i rozmów koreańskich bohaterów na temat przeznaczenia, dopisała do niewinnej pod tym względem autentycznej sytuacji ze wspomnianego baru, którą odczytała jako świetny punkt startowy do czegoś więcej. W filmie powracającym motywem jest koreańskie słowo „inyeon”, pochodzące z buddyzmu, określające więź łączącą parę ludzi poprzez ich wszystkie życia, rodzaj przeznaczenia, które może się skończyć romantyczną miłością. Bohaterka w pewnym momencie trochę to obśmiewa jako świetny tekst na podryw. Jednocześnie Celine Song sprytnie wykorzystuje okazję żeby uwieść przy jego pomocy widzów. </p><p style="text-align: justify;">Z całą świadomością oczywistości wykorzystanej przez niej sztuczki i emocjonalnych sznurków, za które zgrabnie pociąga, muszę jednak przyznać, że jestem nieco uwiedziony przez jej film. Zapewne nie jestem w tym odosobniony, bo Song porusza w nim kilka uniwersalnych tematów, które rezonują z odbiorcami z całego świata. Emigranckie doświadczenia kogoś żyjącego na przecięciu różnych kultur. Sentymentalna podróż w przeszłość, ku dawnej miłości, i rodzące się z tego pytania o to, co mogłoby być, a nie stało się. Wątpliwość, czy wybrało się najlepszą wersję swojego życia, a może jednak niekoniecznie. </p><p style="text-align: justify;">„Past Lives” być może nie do końca działa tak, jak tego chcielibyśmy, gdy rozważamy to jako historię o przeznaczeniu i miłości, ale jednocześnie jest w nim tyle uroku i pięknych emocji, zwłaszcza w drugiej połowie, że z przyjemnością wraca się do niego po jakimś czasie. Widziałem już dwukrotnie, najpierw na festiwalu, a później w kinowej dystrybucji, i nie mam wątpliwości, że jeszcze wrócę do niego w przyszłości. Z tego co zaobserwowałem, to takie powroty zafundowało sobie wiele osób, które miały okazję na kilkumiesięczne przerwy pomiędzy seansami. </p><p style="text-align: justify;">PS. Celine Song przyszła na ten świat jako Ha Young. Podobnie jak bohaterka filmu, gdy przeprowadzali się do Kanady, dostała od rodziców możliwość wybrania sobie nowego imienia. W pobliżu leżała wtedy płyta Celine Dion.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-59753006539555543122023-07-16T17:07:00.001+02:002023-07-16T17:07:09.512+02:00Nowe Horyzonty 2023: Filmy, które warto zobaczyć<p style="text-align: left;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhbAW8ylnuX7OFZ0NH61bU9OY9pdDeROGHLJ1zGMZmWmoKT0JKNtHACQqLNu0J3XBT94xWjSmzcxDwzVg5YZjcCd1uGS_qabwEQimAaaP_CMGJynvbqMVJ3xdrSn1tF0ZXGVV2aEM-OYhpv-Kd0LLYPnkNwF8TgX3403Ik3gRnkemryQoNuEzLX5tS3fx4/s1600/15.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1600" data-original-width="1110" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhbAW8ylnuX7OFZ0NH61bU9OY9pdDeROGHLJ1zGMZmWmoKT0JKNtHACQqLNu0J3XBT94xWjSmzcxDwzVg5YZjcCd1uGS_qabwEQimAaaP_CMGJynvbqMVJ3xdrSn1tF0ZXGVV2aEM-OYhpv-Kd0LLYPnkNwF8TgX3403Ik3gRnkemryQoNuEzLX5tS3fx4/w444-h640/15.jpg" width="444" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">Już w najbliższy czwartek rusza kolejna edycja festiwalu Nowe Horyzonty. W tym roku z nowym sponsorem tytularnym (mBank). 23 edycja oferuje kinomanom ogrom filmów do zobaczenia, a w związku z tym niełatwy wybór przy zakupie biletów i preferowanych seansów dla posiadaczy karnetów, więc jak co roku przybywam z odsieczą i kilkunastoma tytułami, które mogę polecić osobom poszukującym inspiracji. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b> „Bulion i inne namiętności” (reż. Anh Hung Tran)</b> – nie dajcie się odstraszyć polskiemu tytułowi, film był największą pozytywną niespodzianką tegorocznego konkursu głównego w Cannes. Jest to najpiękniejszy wizualny food porn dostępny na rynku w tym roku. Żarliwy list miłosny do wykwintnego jedzenia. Celebracja degustacji znakomitych potraw jako wyrafinowanego pomysłu na życie, ale też zachwyt nad samym procesem przyrządzania i odkrywania nowych smaków oraz potraw. Jedzenie jest tu punktem wyjścia, celem, spoiwem. Jest to środek wyrazu uczuć, manifestacja pożądania i troski, afrodyzjak i pocieszyciel, źródło radości i spełnienia. Odpowiada za to wietnamski reżyser, Ang Hung Tran, ale jest to film na wskroś francuski. Melodramat pełną piersią, w którym o uczuciach mówi się z równą pasją, co przyrządza skomplikowane potrawy, a cytaty z filozofów i poetów towarzyszą dyskusjom o nauce stojącej za kulinarnymi odkryciami. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b>„Monster” (reż. Hirokazu Koreeda)</b> - nowy film Hirokazu Koreedy rozpoczyna się w jego strefie komfortu. Japończyk znowu wychodzi od opowieści o rodzinie, ale szybko od tego tematu ucieka, bo to nie będzie kolejna w jego wykonaniu historia o więzach krwi lub patchworkowej komunii ludzi, których związało ze sobą nie tyle pokrewieństwo, co zrządzenie losu. „Monster” tak naprawdę jest o pozorach, relatywizmie, o tym z jaką łatwością wyrabiamy sobie opinię o innych i związanych z nimi wydarzeniach, nie posiadając pełnego zestawu informacji potrzebnych do sprawiedliwego osądu. Koreeda sugeruje jakąś tajemnicę do rozwiązania, źródło (a może źródła?) szkolnej przemocy do wskazania palcem, dziecięcy sekret do odkrycia, skomplikowaną siatkę powiązań pomiędzy postaciami do nakreślenia. Następnie robi woltę fabularną, złożone już kawałki emocjonalnej łamigłówki gwałtownie rozwala, dodając przy okazji nowe elementy, skrywane dotąd przez widzem. A później robi to jeszcze raz. I jeszcze raz. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgmEuASfBUUXXpdcfe3WNXYH4O0tBZS-58vzGt9ccAtHPggQLBqU9xYLJTE2PFLdYBXa4a-aomcpQWcRmT_nf24Sv6o3D5YaK06EXOEu4X3bnmAdE9UFMhPSYMdtmQj0nQMPv1kwoyBQ6l6HAXNqZJb3Ev_6m6t6LnQDx9NpIoQQVPPTlFrxJCB_nLk4-8/s1920/1.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1280" data-original-width="1920" height="426" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgmEuASfBUUXXpdcfe3WNXYH4O0tBZS-58vzGt9ccAtHPggQLBqU9xYLJTE2PFLdYBXa4a-aomcpQWcRmT_nf24Sv6o3D5YaK06EXOEu4X3bnmAdE9UFMhPSYMdtmQj0nQMPv1kwoyBQ6l6HAXNqZJb3Ev_6m6t6LnQDx9NpIoQQVPPTlFrxJCB_nLk4-8/w640-h426/1.JPG" width="640" /></a></div><br /> </div><div style="text-align: justify;"><b>„Polite Society” (reż. Nida Manzoor)</b> – cykl Nocne Szaleństwo to zawsze wielka ruletka, w której można trafić na jakąś cudowną rozrywkową perłę, zaskakującą czymś oryginalnym, ale często losuje się jakiegoś filmowego szrota, którego próbujemy zapomnieć jeszcze podczas seansu. „Polite Society” zdecydowanie bliżej do tej pierwszej kategorii. Podczas seansu kojarzył mi się trochę z „Wszystko wszędzie naraz”, ale nie tyle przez gatunek sci-fi, o który lekko tutaj zahaczono, co pomysł opowiedzenia o realiach emigranckiego życia (główne bohaterki są pakistańskiego pochodzenia) w angielskojęzycznym społeczeństwie poprzez formę szalonej komedii zmieszanej z filmem o sztukach walki. Lista gatunków i zapożyczeń stylistycznych wrzuconych przez reżyserkę do jednego filmowego kociołka bynajmniej się na tym nie kończy, bo mamy tutaj klimat oraz logikę wydarzeń rodem z bollywoodzkiej produkcji, elementy heist movie, jest młodzieżowo i wesoło, ale też szczerze pod względem emocjonalnym, bo opowiedziano to wszystko z sercem do bohaterów. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b>„How to Have Sex” (reż. Molly Manning Walker)</b> – film, który zgarnął główną nagrodę w canneńskiej sekcji Un Certain Regard, atakuje widza trochę z zaskoczenia. Tytuł sugeruje kolejną głupawą komedię o napalonych nastolatkach. Pierwsza połowa filmu może rodzić skojarzenia z „Spring Breakers” Harmony’ego Korine’a. Same fałszywe tropy, bo oprócz dekadenckich obrazków imprezującej młodzieży i okazjonalnej luminescencyjnej kolorystyki, „How to have sex” nigdy nie skręca w kierunku lubieżnego, psychodelicznego „bad tripa”, w stylu wspomnianego filmu z ubiegłej dekady. Koszmar na pewnym etapie zagląda do tej historii, najpierw jedynie zasugerowany, jako coś istniejącego w umyśle widza, a następnie wiszącego już nad postaciami, ale jest to horror bardzo ludzki, przyziemny, intymny. Nie oznacza to, że tytuł jest mylący, przeciwnie, ten film jest o nastoletnich dziewczynach, które po ukończeniu szkoły średniej poleciały na wspólne wakacje na Krecie, gdzie na listę głównych aktywności wpisały alkohol, narkotyki i przygodny seks. Walker traktuje to jednak jako punkt wyjścia do wielu ciekawych spostrzeżeń, pomachania oskarżycielskim palcem, ale też po prostu wytłumaczenia, że empatia i dostrzeganie granic drugiej osoby to fundamentalne umiejętności, gdy chodzi o ludzką cielesność, godność i uczucia. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b>„Perfect Days” (reż. Wim Wenders)</b> – od czasu nieznośnie pretensjonalnego „Spotkania w Palermo” zdecydowanie bezpiecznej było wybierać Wendersa-dokumentalistę, jak Wendersa-opowiadacza fabularnych historii. „Perfect Days” jest chlubnym wyjątkiem od tej reguły, ale było blisko od „koszmaru”, bo opowiedziany w formacie 4:3, film o czyścicielu japońskich publicznych toalet, który podróżuje po Tokio słuchając kaset magnetofonowych z utworami Lou Reeda, Patti Smith i Vana Morrisona, wydaje się być przepisem na nieznośnie pretensjonalne kino artystyczne. „Perfect Days” jednak działa, bo ujmuje klimatem i empatią z jaką reżyser przygląda się egzystencji głównego bohatera (w tej roli, nagrodzony w Cannes, Kōji Yakusho) oraz otaczającego go świata i ludzi. Bonusowo będziecie zachwyceni stylem japońskich toalet. Serio. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b>„Opadające liście” (reż. Aki Kaurismäki)</b> – u Kaurismäkiego pod względem autorskiego stylu wszystko prezentuje się zgodnie z oczekiwaniami. Utulający klimat melancholii. Beznadzieja egzystencji kontrastowana subtelnym, ale naprawdę zabawnym, humorem. Finlandia portretowana jako miejsce poza czasem, wygląda jak Polska z początku lat 90., w kinie puszczają kilkuletni film „Truposze nie umierają” Jima Jarmuscha, z radia natomiast słyszymy zeszłoroczne doniesienia z ukraińskiego frontu. 100% Kaurismäkiego w Kaurismäkim. Jeżeli znacie jego twórczość i kochacie, no to raczej nie muszę namawiać. Jeżeli jeszcze nie znacie to macie właśnie idealną okazję na rozpoczęcie nowej znajomości z wyrazistym twórca od naprawdę dobrego filmu. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpwsQaXFkMdfB3xjYahlJXcvk2rrBX4Dq7yDYpTwmeA1BLwWvE-ir0ARCV1M5Tt1uhZgI3OAFAZGa3y5YC7_YTlSVp9NE1gTvY0xJLk0As5QbeLQLDAw19-AR4vmkx54LjtzDUGpzUSMKC3yrtvfUaLUuFXWNUnPO2BK88E28dh-WVErJP_6zgLETcNuA/s1920/18.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1080" data-original-width="1920" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhpwsQaXFkMdfB3xjYahlJXcvk2rrBX4Dq7yDYpTwmeA1BLwWvE-ir0ARCV1M5Tt1uhZgI3OAFAZGa3y5YC7_YTlSVp9NE1gTvY0xJLk0As5QbeLQLDAw19-AR4vmkx54LjtzDUGpzUSMKC3yrtvfUaLUuFXWNUnPO2BK88E28dh-WVErJP_6zgLETcNuA/w640-h360/18.jpg" width="640" /></a></div><br /> </div><div style="text-align: justify;"><b>„La Chimera” (reż. Alice Rohrwacher)</b> – jednym za rekomendację wystarczy informacja, że to nowy film reżyserki „Szczęśliwego Lazzaro”, drugich może zachęcić opinia, że to klimatyczna i kunsztowna wizualnie opowieść o bandzie plądrującej w latach 80. starożytne groby w poszukiwaniu artefaktów do sprzedaży na czarnym rynku. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b>„Eureka” (reż. Lisandro Alonso)</b> - „Eureka” to w zasadzie kilka filmów w jednym. Świetna pierwsza godzina zaczyna się jako arthouse’owy horror z Viggo Mortensenem żeby następnie przerodzić się w historię rodem z „Fargo”. Ostatnia godzina to już klasyczne nowohoryzontowe szlajanie się po dżungli, co ma swoich zwolenników, ale jest też świetnym pretekstem do masowych wyjść z sal kinowych. Mimo wszystko warto, żeby przeżyć tę pierwszą godzinę, szczególnie, jeżeli jest się festiwalowym wyjadaczem gotowym na nieco bardziej ekstremalne kinowe doświadczenia w nadziei, że odpłacą nam za cierpliwość czymś ciekawym. „Eureka” odpłaca. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Festiwalowa podróż to jednak nie tylko oglądanie dzieł kompletnych i filmów bardzo dobrych, ale też odkrywanie ciekawych spojrzeń, niebanalnych pomysłów na kino oraz śledzenie historii, które pozostawią coś po sobie na dłużej w pamięci, albo opowiedzą o odległych miejscach, skrytych jednak w produkcjach dalekich od ideału. Jeżeli lubicie eksplorować takie mniej „bezpieczne” punkty na mapie festiwalu, które mogą czymś zaintrygować, ale mogą też bardzo rozczarować lub odrzucić, to polecam zainteresować się również tymi filmami: </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b>„Tygrysica” (reż. Amanda Nell Eu)</b> – nagrodzony w canneńskiej pobocznej sekcji Tygodnia Krytyki film „Tygrysica” to energetyczny malezyjski horror cielesny wykorzystujący w dość oczywisty i niesubtelny sposób opowieść o transformacji młodej dziewczyny w drapieżnego demona jako metaforę okresu dojrzewania oraz relacji pruderyjnego społeczeństwa z czymś tak naturalnym jak menstruacja. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b>„Porwany” (reż. Marco Bellocchio)</b> – weteran kina włoskiego w stylowej opowieści opartej na autentycznej historii żydowskiego chłopca ochrzczonego w tajemnicy przed rodzicami i porwanego przez papieża Piusa IX. Interesujące i stylowo zrealizowane. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;"><b>„Club Zero” (reż. Jessica Hausner)</b> – szkolne zajęcia ze „świadomego” zdrowego odżywiania jako przepustka do sekciarskiej ekstremy. Jessica Hausner ma bardzo wyrazisty styl wizualny i ciekawą historię do opowiedzenia, którą nieco rozcieńcza pobocznymi wątkami fabularnymi, ale problematyczny główny wątek zainspiruje zapewne niejedną żywiołową dyskusję w festiwalowych przestrzeniach. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Coś jeszcze? Owszem. Chociażby „Showing Up” Kelly Reichardt, czyli zeszłoroczny canneński konkurs główny. Z rocznym poślizgiem, ale warty uwagi. Warto skorzystać z okazji do zobaczenia na dużym ekranie „Infinity Pool” Brandona Cronenberga. Zdaje się, że już w sierpniu pojawi się na polskim streamingu „Marcel Muszelka w różowych bucikach”, ale jest to tak urocza produkcja, że warto tego doświadczyć na pełnej sali z festiwalową publicznością. Oprócz tego, jeżeli ktoś jeszcze nie widział, no to są jeszcze chociażby do nadrobienia takie przeboje z zeszłorocznej edycji Nowych Horyzontach jak „Pięć diabłów”, „W trójkącie”, „Alcarràs” i „Blisko”. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Udanego festiwalu i dajcie znać na co szczególnie czekacie.</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-6825344833538739242023-07-10T19:46:00.003+02:002023-07-10T19:46:34.981+02:00Glengarry Glen Ross - recenzja<p style="text-align: left;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh5jHrrG2W0Tt9WmQ0JyCtXuXL84yMVQSNsIWKq7xw_bMPOuOToJoNUfcP1JhOya2cphUzNpuC6_erdjrTIXkhU2tVRRyul2_tupaJwrQQcaqHI3WAG06fomuP_JrR0e6J21_GLOR46-pV-jYcGteDAszIVv2hZdkwJa3paqlbTZ1XSgO8cnXqxVb-4c-8/s2227/1.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2227" data-original-width="1467" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEh5jHrrG2W0Tt9WmQ0JyCtXuXL84yMVQSNsIWKq7xw_bMPOuOToJoNUfcP1JhOya2cphUzNpuC6_erdjrTIXkhU2tVRRyul2_tupaJwrQQcaqHI3WAG06fomuP_JrR0e6J21_GLOR46-pV-jYcGteDAszIVv2hZdkwJa3paqlbTZ1XSgO8cnXqxVb-4c-8/w422-h640/1.JPG" width="422" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">Gdy na początku lat 90. przygotowania do realizacji filmowej adaptacji (kilkuletniej już wtedy) sztuki Davida Mameta, „Glengarry Glen Ross”, w końcu zaczynały nabierać kształtu, na progu producentów szybko pojawiła się śmietanka ówczesnych męskich gwiazd Hollywood. Chęć występu w filmie deklarowali Robert De Niro, Richard Gere i Bruce Willis. Do projektu przypisany już był Jack Lemmon. Jeszcze na etapie zbierania obsady do pokazów na Broadwayu przymierzał się do tego Al Pacino, ale musiał niestety zrezygnować na rzecz innej sztuki Mameta („American Buffalo”) wystawianej w Londynie. Szybko zaklepał sobie za to miejsce w filmowej adaptacji. W ostatecznej wersji oprócz Pacino i Lemmona wystąpili jeszcze tacy mistrzowie aktorstwa jak zmarły niedawno Alan Arkin, Ed Harris, Kevin Spacey, Jonathan Pryce i Alec Baldwin. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Baldwinowi początkowo zaproponowano rolę Ricky’ego, postaci granej w filmie przez Pacino, bo ten był chwilowo zajęty występem w filmie „Morze miłości”. Gdy Alec odkrył, że jest tylko „zastępstwem”, które zostanie natychmiast zastąpione Alem jeżeli ten zasygnalizuje gotowość do występu, puścił focha i spakował manatki. Jerry Tokofsky, producent filmu, zapragnął jednak upolować obu aktorów. Ubłagał jakoś Baldwina żeby ten wybaczył niezgrabność z jaką został potraktowany i rozważył przyjęcie innej roli, która została napisana specjalnie dla niego. Krótki, ale mięsisty, wątek Blake’a, nie był obecny w sztuce. Alec przyjął rolę, wielkiej łaski jednak nie zrobił, bo szczerze przyznał, że w tamtym okresie nie miał okazji przeczytać żadnego innego równie dobrego scenariusza. Podjął słuszną decyzję, bo Blake pojawia się w „Glengarry Glen Ross” jedynie na kilka minut, ale tyle wystarcza żeby Baldwin zaliczył jeden z najbardziej wyrazistych występów w karierze. Blake to wściekły ogar kapitalizmu spuszczony ze smyczy żeby poturbować bandę kundli w nadziei, że w efekcie znajdą w tym motywację do wzniesienia się na szczyt swojego potencjału. Metoda kija i marchewki oznacza dla niego zaczęcie od solidnego wysmagania kijem, dorzucenie do tego kilku kopniaków i zachowaniae marchewki jedynie dla kogoś, kto znajdzie w tym inspirację do efektywnego działania dla dobra firmy. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Krótki występ Baldwina to fantastyczna miniatura, działająca nawet w oderwaniu od fabuły, aktorski popis i pamiętny moment, który zawsze będzie się kojarzyć z tym filmem, ale też zaledwie wstęp do aktorskiej uczty jaką stanowi seans „Glengarry Glen Ross”. Nieprzypadkowo każdy kumaty aktor dobijał się do drzwi osób odpowiedzialnych za produkcję filmu. Scenariusz Mameta (oparty na sztuce nagrodzonej Pulitzerem) to majstersztyk w operowaniu dialogami - soczystymi, wulgarnymi, kontrowersyjnymi, ale przede wszystkim to perfekcyjnie wycyzelowanymi. Widać po każdym jednym aktorze w tym filmie, że operowanie słowami nawleczonymi przez Mameta sprawiało im autentyczną przyjemność, delektują się nimi, przeżuwają z rozkoszą, chłoną każde słowo. Najbardziej służą one Jackowi Lemmonowi, wyciskającego z roli przecudne niuanse, ale tutaj nie ma słabych występów, nikt nie odstaje, wszyscy stają na wysokości zadania i „dowożą” aktorstwo najwyższej jakości. Przez jakiś czas może się wydawać, że Kevin Spacey dostał zbyt mało ciekawą rolę, żeby mógł dorównać tutaj kolegom, stoi nieco na uboczu tej historii, pełni rolę obserwatora i popychadła, sprawia wrażenie aktora u progu kariery, składającego obietnicę przyszłego talentu, ale na razie będącego jedynie kurierem tlącego się potencjału, który dopiero niebawem miał w pełni eksplodować. Wtedy jednak docieramy do finałowych minut filmu, gdy jego John ma w końcu okazję pokazać pazury, bystrość umysłu i prawdziwy charakter, natychmiast staje się jasne, że Spacey nie znalazł się wśród tej wybitnej obsady przypadkiem, bo wystarczy mu odrobina solidnego scenariusza i natychmiast przejmuje ekran dla siebie. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Doskonały film, jeżeli lubicie kino stojące dialogiem, spoczywające wyłącznie na barkach aktorów, wręczające im wybitne narzędzia do pracy i następnie przyglądające się z namaszczeniem temu, jak cudownie nimi operują, no to trafiliście na żyłę złota.</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-58835016236486651162023-07-01T12:37:00.002+02:002023-07-01T12:37:18.670+02:00Nimona - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNELwVsaJkyjoUd2G9fj7_oTImCWfD53y-ERVNTMNVOYu6hid4b8ABwpvFXeU4_N4pLJkoOuUsFVPJS_bMzIUE9grFTFJI09JClJE51X7kt20Ci0AFV5Aq2nQ4SYhoeTi_bUGipSz5QNpAHDDDgpw3nNqNDlordErtKo-UJLWFlBugvzO283AtEtIeXd4/s1500/1.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1013" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiNELwVsaJkyjoUd2G9fj7_oTImCWfD53y-ERVNTMNVOYu6hid4b8ABwpvFXeU4_N4pLJkoOuUsFVPJS_bMzIUE9grFTFJI09JClJE51X7kt20Ci0AFV5Aq2nQ4SYhoeTi_bUGipSz5QNpAHDDDgpw3nNqNDlordErtKo-UJLWFlBugvzO283AtEtIeXd4/w432-h640/1.JPG" width="432" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">Netflix udostępnił wczoraj animację „Nimona”. Był to bardzo dobry wybór na ostatni dzień Miesiąca Dumy. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Niewiele jednak brakowało, a „Nimona” nigdy nie trafiłaby do odbiorców na całym świecie. Projekt narodził się ponad 10 lat temu jako komiks transpłciowego artysty, ND Stevensona, który odpowiedzialny był później za serial „She-Ra and the Princesses of Power”. Historia opowiadała o zmiennokształtnej istocie żyjącej w świecie stanowiącym krzyżówkę realiów fantasy z elementami sci-fi. Świecie, który nienawidzi jej, ale też śmiertelnie obawia się i odbiera jako potwora. Była to oczywista alegoria transpłciowości i pokrewnych tematów, ale też opowieść o demonizowaniu tego, czego nie znamy, osamotnieniu, przede wszystkim jednak, radosna, energiczna, punkrockowa w duszy historia o nieustannym podkładaniu ładunków wybuchowych pod społeczne normy i ograniczenia, a następnie wysadzaniu ich w efekciarski sposób. W ubiegłej dekadzie Blue Sky Studios, odpowiedzialne za serię „Epoka lodowcowa”, podjęło się zrobienia animowanej adaptacji komiksu, nad czym pracowało przez kilka lat do roku 2019, gdy Fox (właściciel wspomnianego studia) został kupiony przez Disneya, a ten po jakimś czasie wyrzucił projekt do kosza za bycie „zbyt gejowskim”. Szczęśliwie dla filmu, w ubiegłym roku wjechał Netflix, cały na tęczowo, ujeżdżając różowego jednorożca, i przejął projekt. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">No wiem, pewnym osobom już kilkukrotnie zdążyła się rozświetlić tablica kontrolna. Miejmy to za sobą, tak, to jest jedna z tych animacji, w których nie dość, że zawarto transpłciową alegorię, no to jeszcze pojawia się gejowski wątek, z dyskretnym łapaniem się za dłonie i pocałunkiem, a sprawę „pogarszają” do tego polskie napisy, gdzie kobietę pełniącą dyrektorską pozycję określa się jako: dyrektora. Dla niektórych będzie to próg nie do przejścia i tych straciliśmy już pewnie w okolicy drugiego zdania tego wpisu, a już na pewno na początku drugiego akapitu. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Cała reszta natomiast ma szansę bawić się naprawdę dobrze, bo to piękna wizualnie, interesująca koncepcyjnie, zabawna, pomysłowa, wypełniona akcją, ale też niegłupią treścią, animacja, która pędzi do przodu na złamanie karku, tym bardziej jednak dzięki temu trafia w serce, gdy okazjonalnie przyhamowuje na chwilę żeby skupić się na czymś emocjonalnym. </div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-15465316461647475522023-06-06T19:36:00.000+02:002023-06-06T19:36:18.205+02:00Spider-Man: Across the Spider-Verse - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgpTCyb2h-MGFaLUSt79sPSkdFxZ1MXp3mxzMcScC1KC_us7Q4NeSlJmIpyxKV-_38ZkiGUUwrz3X_ppUnZDaoB7UpIXw4YocT8ynxF5shNzsctSaZ5Y0V4JF2Pa5rcuLNsrARWjMtgOxgy0bGE0wzBN6OHp1xtADD2hc8MOR09j85mdjbpzHpUyDdd/s1500/1.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1042" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgpTCyb2h-MGFaLUSt79sPSkdFxZ1MXp3mxzMcScC1KC_us7Q4NeSlJmIpyxKV-_38ZkiGUUwrz3X_ppUnZDaoB7UpIXw4YocT8ynxF5shNzsctSaZ5Y0V4JF2Pa5rcuLNsrARWjMtgOxgy0bGE0wzBN6OHp1xtADD2hc8MOR09j85mdjbpzHpUyDdd/w444-h640/1.JPG" width="444" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">„Spider-Man: Across the Spider-Verse” przez zaledwie kilka dni, jakie minęły od premiery, zdążył zarobić na świecie ponad 200 milionów dolarów. Jest to już ponad połowa łącznych zarobków pierwszej części! Wygląda na to, że masowa publiczność potrzebowała trochę czasu na należyte docenienie najlepszego filmu o Spider-Manie, a jednocześnie jednej z najlepszych, najładniejszych, najfajniejszych i najbardziej pomysłowych oraz przełomowych animacji ostatnich lat, ale udało się, pieniądze w końcu lecą w odpowiednim kierunku. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Czy jednak kontynuacja „Spider-Man: Into the Spider-Verse” zasłużenie zbiera teraz owoce z nasion zasianych kilka lat temu przez inny film? No pewnie! „Across…” nie jest oczywiście animacją tak przełomową w wyznaczaniu nowych trendów na swoim poletku jak poprzedni film (przypominam, że jesteśmy kilka miesięcy po premierze filmu „Puss in Boots: The Last Wish”, a kilka tygodni przed premierą „Teenage Mutant Ninja Turtles: Mutant Mayhem”, produkcji czerpiących garściami z pomysłów wizualnych animacji o Spider-manie), ale bierze to, co stworzono kilka lat temu, i podkręca w imponujący sposób zgodnie z zasadą porządnego sequela: więcej, lepiej, fajniej. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Od pierwszych minut filmu widać, że twórcy nie próżnowali przez te wszystkie lata, przygotowując starannie animację, która zrobi wszystko, co tylko możliwe, żeby wgnieść widza w fotel. Jeszcze zanim dostaniemy planszę tytułową i świat głównego bohatera znany z pierwszego filmu, to zaliczymy długi wstęp w oceanie atrakcji, jakie ofiaruje wymiar Spider-Gwen, rzeczywistość odmalowana w akwarelowej stylistyce nawiedzona przez renesansowego Vulture’a. Gwen jest klamrą spinającą ten film, postacią, która musi przejść ewolucję, zanim będzie w stanie zainicjować rewolucję, od niej się wszystko zaczyna, na niej też kończy, to dusza tej historii, pięknie uzupełniająca się z jej sercem, czyli Milesem. On instynktownie wie, gdzie należy ulokować uczucia i co jest właściwe, ale idące za tym działania skażone są brakiem doświadczenia oraz chaosem spontaniczności i nieprzygotowania. Ona pewne rzeczy musi zrozumieć, nauczyć się słuchać serca, a nie zawierzać życie jedynie zimnej kalkulacji, ale gdy już o coś walczy z przekonaniem to działa metodycznie, sprytnie, skutecznie. Oboje są równomiernymi bohaterami tej historii. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Jeżeli coś uwiera w „Across the Spider-Verse” to jego urwany finał. Jest to zaledwie połowa historii, której zakończenie poznamy dopiero w przyszłym roku (w „Spider-Man: Beyond the Spider-Verse”), co jest odczuwalne, bo film kończy się wyraźnym zawieszeniem akcji w kulminacyjnym momencie, ale jest to zarazem błogosławieństwo dla tej opowieści. „Across...” to animacja wypełniona po brzegi atrakcjami i bodźcami, szalona, energetyczna, pomysłowa, naładowana akcją i emocjami, ale nigdy nie zapominająca o swoich bohaterach, o tworzeniu i rozwijaniu relacji pomiędzy nimi, plątaniu gęstych sieci powiązań, emocjonalnych, fabularnych, motywacyjnych, nadających tej historii głębi, ale też serca. Przez rozbicie fabuły na dwa filmy scenarzyści pozwolili odetchnąć temu światu pełną piersią, rozwinąć się w wielu interesujących kierunkach, przystanąć na chwilę, żeby zawiesić się na jakiejś emocjonalnej prawdzie, ale też nigdy nie uciekając zbyt daleko od szalonej jazdy przez multiwersum popkulturowych nawiązań i powiązań, stylistycznych fikołków, wizualnych wodotrysków oraz klęski urodzaju pomysłów, ciskając w kierunku widza tyloma konceptami naraz, że nie sposób tego wszystko wyłapać przy pierwszym seansie. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Kolejne alternatywne uniwersa mają swoje unikalne style animacji, kolorystykę, szaty graficzne, czerpiące z komiksów, artystów (futurystyczny Nueva York inspirowany twórczością Syda Meada, nieżyjącego już artysty odpowiedzialnego za projekty w takich filmach sci-fi jak obie części „Blade Runnera”, „Tron”, „Aliens”, „Elysium”), albo sięgające po kulturę jakiegoś regionu i wyciskające z tego bajecznie piękną wizję Nowego Jorku skrzyżowanego z indyjskim miejskim molochem. Ekran często rozszczepia się, dzieląc się na mniejsze, komiksowe kadry, a poliwizja staje się tutaj nie tylko zabiegiem efekciarskim, ale też efektywnym, bo treściwym, serwującym dodatkowe szczegóły, wzbogacając narrację, dynamikę i dorzucając widzowi informacje o postaciach. Jest to wszystko chwilami nieco przytłaczające, jeżeli przymknie się oko na dwie sekundy to można przeoczyć z pół tony wizualnej treści, trzeba więc oglądać to łapczywie, z szeroko otwartymi oczami, na bezdechu, żeby nie uronić jakiegoś klawego motywu, pociesznego gagu, popkulturowego nawiązania albo ciekawej informacji. Jednocześnie jest to wszystko podawane z taką precyzją, dbałością o rytm i czytelność, że nie sposób się w tym wizualnym chaosie pogubić, jeżeli tylko poświęca się filmowi całą uwagę. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Jest tu jeszcze wiele interesujących rzeczy do rozpakowania. Narrację o determinizmie i okrutnym przeznaczeniu, od którego nie można, a nawet nie powinno się, uciekać. Kult rozwoju poprzez cierpienie i poświęcenie, ale też narzucanie tego innym. Postać lidera „spider-społeczności”, która jest trochę kreślona na głównego antagonistę, a trochę na ponurego mędrca, który dostrzega szerszy ogląd sprawy i rozumie, że wizjoner musi podejmować niezwykle trudne i niepopularne decyzje dla „większego dobra”. Naukę, że dzieci trzeba kiedyś wypuścić z bezpiecznego gniazda do nieprzyjaznego świata, bo tylko w ten sposób będą mogły osiągnąć pełny potencjał. Ostrzeżenie, że nierozważne ciskanie bajglami w innych może wiązać się z poważnymi konsekwencjami. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Przede wszystkim jednak, jest to cholernie dobre, pomysłowe i satysfakcjonujące kino rozrywkowe, które pokazuje, że o superbohaterach wciąż można opowiadać bez sztampy i nadęcia.</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-87189670539855197882023-05-24T20:16:00.000+02:002023-06-06T21:19:15.916+02:00Asteroid City - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjlQzJUp-_OiVAfrF3YYIDQxE1rNP-L8N650u6B3JBNT-hg__zELbjSC8Q3qa1a-IJEPU1AwqI19XqYLbZmf6nLYTTi5juhKYlOTuzB-6LlTfrSWUjJwWiw5Hc1nxOmk8m8hG5rwweLwSvuqspmHoFov3OEcU-yFw-Y7MRG_KmUiFOK8DAZ3gfNMbjI/s1500/1.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1013" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjlQzJUp-_OiVAfrF3YYIDQxE1rNP-L8N650u6B3JBNT-hg__zELbjSC8Q3qa1a-IJEPU1AwqI19XqYLbZmf6nLYTTi5juhKYlOTuzB-6LlTfrSWUjJwWiw5Hc1nxOmk8m8hG5rwweLwSvuqspmHoFov3OEcU-yFw-Y7MRG_KmUiFOK8DAZ3gfNMbjI/w432-h640/1.JPG" width="432" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">Odbiór twórczości Wesa Andersona to ciekawy paradoks. Z jednej strony jest to twórca o bardzo oryginalnym, wyrazistym, rozpoznawalnym stylu, którego nie sposób pomylić z żadnym innym reżyserem. W tym tkwi zapewne tajemnica łatwości z jaką kolekcjonuje do każdego filmu te imponujące obsady wypełnione absurdalną liczbą gwiazdorskich nazwisk. Aktorzy i aktorki wiedzą, że ten angaż będzie ciekawym doświadczeniem, wyróżniającym się na tle większości mainstreamowych produkcji z Hollywood w jakich występują. Dziwny, specyficzny humor i klimat, charakterystyczny styl gry aktorskiej, a do tego operowanie w ramach wiadomej kompozycji kadru – to wszystko musi być niczym odhaczenie jakiegoś aktorskiego rytuału wtajemniczenia. Ewidentnie wiedzą na co się piszą i szanują tę artystyczną konsekwencję i samego reżysera, bo nawet tacy aktorzy jak Bill Murray, Edward Norton, czy też (albo raczej: przede wszystkim) Bruce Willis, znani z niesubordynacji i sprawiania kłopotów na planach innych reżyserów, zawsze grzecznie wchodzili w andersonowską konwencję. Jeżeli występuje się u Andersona to tylko wedle jego reguł. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Z drugiej strony Anderson bawi się na swoich zasadach od tak wielu lat, że dawno stał się w tym przewidywalny stylistycznie. Chociaż na tle reszty filmów z Hollywood wciąż jest to oryginalne podejście do opowiadania historii, no to zarazem cholernie wtórne względem poprzednich filmów reżysera. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Osobiście odbieram to jako konsekwentnie szlifowany autorski styl, który niezmiennie trafia w mój gust, ale doskonale rozumiem głosy, że jest coś rozczarowującego w tej powtarzalności.
Rozumiem, ale nie podzielam. Lubię w nim to, że nie zamierza się zmieniać na siłę, bo bardzo wcześnie odnalazł swój język filmowca i biegle się nim posługuje od ubiegłego stulecia.
„Asteroid City” jest najnowszym przykładem, że ta formuła wciąż działa i bawi. Albo i nie, zależy to już tylko od podejścia odbiorcy do twórczości artysty. Jest w tym filmie wszystko, czego należałoby oczekiwać po kinie Wesa Andersona. Pastelowe kolory? Oczywiście. Czarnobiałe sekwencje w proporcjach obrazu 4:3? O tak. Ekran zaludniony przez neurotyków, dziwaków i neurotycznych dziwaków? No raczej. Specyficzny humor, klimat i styl narracji? Mhm. Znajoma kompozycja kadru? A jakże! </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Jeżeli kupujecie u niego to wszystko, seans będzie jedną wielką przyjemnością, bo „Asteroid city” jest opowiedziane z biegłością bajarza, który poświecił całe życie na doskonalenie sposobu podania treści. Główna historia jest dość pretekstowa, ale to nieistotne, bo stanowi tak naprawdę tylko punkt wyjścia dla kolejnych gagów, absurdalnych sytuacji, cudownych pomysłów realizacyjnych, zabawy formą i zderzania ze sobą bogatego zbioru barwnych postaci odgrywanych przez plejadę Hollywood. Dbałość o szczegóły wypełniające ekranowy świat, piętrowe żarty umieszczone na drugim planie, piękno tej scenografii i kostiumów, wszystko to się składa na niezwykle satysfakcjonujące doświadczenie kinowe, bo widać, że tworzono to wszystko z sercem, rozrzutnie sypiąc na wszystkie strony kreatywnymi pomysłami. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Nie będę niczego więcej zdradzać, bo główną atrakcją tutaj jest możliwość oddania lejców w ręce Andersona, zaufania mu i ruszenia na oślep, doświadczając z radością kolejne atrakcje jakie przygotował. Jeżeli kochacie ten styl to szeroki uśmiech nie będzie schodzić z waszej twarzy podczas seansu.
</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-52601539863839927442023-05-23T12:50:00.002+02:002023-06-06T20:22:52.296+02:00Killers of the Flower Moon - recenzja<p style="text-align: justify;"> Nie mam najmniejszej wątpliwości – pokaz „Killers of the Flower Moon” jest najgorętszym wydarzeniem tegorocznego festiwalu w Cannes. Żyją tym obserwatorzy imprezy, od samego początku dopytujący się w jaki dzień będzie, o której się rozpocznie, wypatrujący później pierwszych opinii. Przeżywają też uczestnicy, najpierw z obawą wyczekujący momentu, gdy wszyscy się rzucą - w tej samej chwili - do zaklepywania biletów na jedyny dostępny pokaz prasowy, później celebrujący ewentualny sukces lub ciężko przeżywający porażkę, a następnie rozpoczynający kilkudniowy proces nerwowego odświeżania strony z rezerwacjami, w nadziei, że jeszcze zwolnią się jakieś miejsca. „Udało ci się?” było jednym z najczęściej zadawanych pytań w kolejkach na seanse w pierwszym tygodniu imprezy. Martin Scorsese nie gościł w programie głównym od kilkudziesięciu lat i festiwal przyjął jego powrót z entuzjazmem połączonym z histerią. </p><p style="text-align: justify;"> Na szczęście osiemdziesięcioletni reżyser nie okazał się być zarazem największym rozczarowaniem imprezy i przyjechał do Francji z filmem, który wynagrodził całe to zamieszanie jakie powstało wokół niego. </p><p style="text-align: justify;"> W „Killers of the Flower Moon” Scorsese rozlicza się z problematyczną historią Stanów Zjednoczonych ubiegłego wieku. Co jest oczywiście niemałym eufemizmem dla systemowego i oddolnego mordowania ludzi nie pasujących do świata ułożonego przez białych ludzi oraz szybkiego sprowadzania ich na dno, gdy tylko zdołali się wybić nieco ponad swój status społeczny. W filmie kilkukrotnie wspomniana jest masakra w Tulsy, przez długi czas dość zapomniana rzeź sprzed stu lat, gdy duże skupisko czarnoskórych bogaczy zostało zbombardowane przez członków Ku Klux Klanu, co zainicjowało największe zamieszki na tle rasowym w historii USA. Nieprzypadkowo Scorsese przypomina o tej tragedii, bo jej mroczne widmo unosi się nad portretowaną w filmie społecznością Osagów. Tulsa była dla nich przypomnieniem, że nawet jeżeli ktoś spoza świata białych zdoła się w tamtych czasach wznieść finansowo ponad ich poziom to znajdą jakiś sposób na ściągnięcie w dół. </p><p style="text-align: justify;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgUhNqQonOmEEvD4cABoUrbHT_y583JA2z1UrwcAgK8Keo9eLOeZPaIEqbqcfHWQ1QDaaQsaXYHXMGOigQuHp9LNPTRcrzQpbNiJCA7eHs61S2odk7YaGDTvVX97zZN26R6ihBV-Hu6RbnwKxu2pSatqjwgw8MtCDJ_DkC47NQ2SsKGaU-g8BfHr5sW/s4096/1.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2731" data-original-width="4096" height="426" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgUhNqQonOmEEvD4cABoUrbHT_y583JA2z1UrwcAgK8Keo9eLOeZPaIEqbqcfHWQ1QDaaQsaXYHXMGOigQuHp9LNPTRcrzQpbNiJCA7eHs61S2odk7YaGDTvVX97zZN26R6ihBV-Hu6RbnwKxu2pSatqjwgw8MtCDJ_DkC47NQ2SsKGaU-g8BfHr5sW/w640-h426/1.JPG" width="640" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">W okresie, gdy „czarne Wall Street” w Tulsie spływało krwią, w małym miasteczku w północno-wschodniej Oklahomie żyli jedni z najbogatszych ludzi na świecie – plemię Osagów. Zostali tam przesiedleni pod koniec XIX wieku z Kansas. Nieurodzajne, skaliste ziemie, były kolejnym przekleństwem zesłanym im przez białych ludzi. Wbrew pierwotnej intencji okazały się jednak błogosławieństwem, gdy wiele lat później odkryto tam jedne z największych złóż ropy naftowej w Stanach Zjednoczonych. Lokalni rdzenni Amerykanie zaczęli opływać w luksusach, co szybko ściągnęło w ich strony tłumy chciwych białych Amerykanów, którzy im usługiwali, nadskakiwali, oszukiwali i okradali. Jak się niebawem miało okazać dopuszczali się też o wiele gorszych praktyk, bo Osagowie zaczęli umierać w tajemniczych okolicznościach. Gdy zginęło już ponad 20 osób, w tym osoby, które próbowały się przyjrzeć tej zagadce, na miejsce wysłano agentów - niedawno utworzonego - FBI. Film opowiada o odkrytym przez nich spisku, który funkcjonował przez długie lata, czego efektem były liczne morderstwa, otrucia, nie wspominając już o tysiącach, jeżeli nie milionach, skradzionych dolarów. </p><p style="text-align: justify;"> Głównym bohaterem filmu jest Ernest Burkhart (Leonardo DiCaprio), weteran wojenny, któremu oszczędzono piekła okopów I Wojny Światowej, bo służbę odbył głównie w kuchni. Ernesta poznajemy, gdy przybywa do Fairfax, śladem starszego brata i wuja – Williama Hale’a (Robert De Niro), bogatego właściciela rancza. Hale to oszust i kombinator wiecznie kręcący jakieś przekręty ubezpieczeniowe, ale to tak przy okazji, na boku, bo głównym źródłem zysku w Fairfax jest dojenie Osagów z ich fortun. Krąg Williama robi to w wyjątkowo wyrachowany i okrutny sposób, uwodząc bogate kobiety, wchodząc z nimi w związki małżeńskie, a następnie zabijając. Ernest niebawem też znajdzie sobie bogatą żonę Mollie (Lily Gladstone) i zanim zdąży się jeszcze dobrze doliczyć posiadanego przez nią majątku to prędko zabierze się – nagabywany przez wuja – za powolne podtruwanie małżonki trucizną zmieszaną z podawaną jej insuliną. </p><p style="text-align: justify;">Powiązania pomiędzy postaciami, jak i same ich rysy psychologiczne, nie są jednak tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Ernest to prosty facet, obdarzony jakimś tam urokiem osobistym, ale niezbyt bystry i obciążony rozregulowanym kompasem moralnym. Najprawdopodniej związek z Mollie rozpoczął z niewinnymi intencjami, nawet jeżeli główną motywacją było wzbogacenie się poprzez małżeństwo, to chyba rzeczywiście pokochał wybrankę i początkowo nie planował dorabiać się kosztem jej życia. Za ten diaboliczny pomysł odpowiada Hale, lokalny „dobroczyńca”, prawdziwie demoniczny starszy pan, pozornie potulny i przyjazny Osagom, a jednocześnie bez mrugnięcia okiem skazujący na śmierć każdą osobę na której tragedii mógłby zarobić. Ernest jest postacią skonfliktowaną wewnętrznie, wije się i cierpi moralne katusze, gdyż uczucie do żony gryzie się z powolnym jej zabijaniem, ale obrzydliwa chciwość i obawa przed gniewem wuja są jednak silniejsze od miłości do kobiety. William nie ma takich problemów moralnych, co więcej, na wszelkie ich przejawy u innych patrzy z dezaprobatą i niesmakiem. Jest to idealna rola dla De Niro, którego jedno surowe spojrzenie potrafi sprawić, że człowiek zaczyna rozważać wyprowadzkę na inny kontynent w trybie natychmiastowym. Wszystkie jego interakcje z głupawym krewniakiem oraz innymi sługusami to festiwal najlepszych aktorskich trików z dostępnego repertuaru legendy kina. Cudownie jest znowu zobaczyć go w tak dobrej formie. </p><p style="text-align: justify;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhKt1trQk07yGR0nUHVsKXteCr1N1VZzV72e-NnXJM5AkM-6UZgogW6nczR9S51Bm3aVFSVKMb8woKy-ERSXCClG-3Q9iCsEWZnVR8HLVkjTg9GEltLnQeiUIKwMJLOHPMrJqh5Iha_EEWQhLSemI-au4zl1_tUkW4rhD8xOLUuDQpN3StaD1uLLFDq/s4096/303.webp" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2731" data-original-width="4096" height="426" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhKt1trQk07yGR0nUHVsKXteCr1N1VZzV72e-NnXJM5AkM-6UZgogW6nczR9S51Bm3aVFSVKMb8woKy-ERSXCClG-3Q9iCsEWZnVR8HLVkjTg9GEltLnQeiUIKwMJLOHPMrJqh5Iha_EEWQhLSemI-au4zl1_tUkW4rhD8xOLUuDQpN3StaD1uLLFDq/w640-h426/303.webp" width="640" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">Leonardo DiCaprio wprawdzie przy wyborze ról i środków wyrazu nigdy nie zszedł poniżej dobrego poziomu, ale w jego przypadku też będzie można w przyszłości wymieniać tę rolę jako znaczący punkt w karierze. Odegrana na subtelnościach, kreślących siatkę nieoczywistych zachowań i niedookreślonej postawy, zapewne przyniesie mu w przyszłym roku kolejną nominację do Oscara. Podobnie zresztą jak reszcie głównej obsady włącznie z Jesse’em Plemonsem, którego co prawda tutaj nie ma tak dużo, jak moglibyśmy sobie tego życzyć, pojawia się dopiero w ostatniej godzinie filmu, ale z czasu ekranowego, jaki mu podarowano, wyciska ile się da, przy czym to też rola z gatunku tych opartych na skromnych środkach wyrazu. Prawdziwą gwiazdą ekranu jest tu jednak Lily Gladstone, operująca niesamowitą skalą emocji i aktorskich sztuczek. Łatwo byłoby sprowadzić postać Mollie do roli wyniosłej, opanowanej kobiety o stalowym spojrzeniu, ale Lily nadaje jej wiele nieoczywistych warstw, pozwalając bohaterce na okazjonalne bycie figlarną, zadziorną, wrażliwą, albo zalotną. </p><p style="text-align: justify;">Scorsese z tej bardzo utalentowanej obsady i fascynującej historii o bezdennej otchłani moralnego dna oraz bezmiaru ludzkiej chciwości, lepi kawał imponującego kina, które wprawdzie mogłoby być krótsze o jakieś 30 minut, ale też nigdy nie dłuży się jakoś niemiłosiernie. Od początkowych minut, gdy członkowie plemienia Osagów, po odkryciu pierwszego złoża ropy, zaczynają tańczyć w jej strugach, w spowolnionym tempie, do rytmu ekstatycznych pulsacyjnych bębnów, poprzez stylizowane na czarnobiałą kronikę filmową sceny opowiadające pokrótce historię plemienia, aż po kolejne wybuchy nagłej przemocy stale towarzyszącej życiu w miasteczku Fairfax, ten film płynie w niezwykle piękny, majestatyczny sposób, trzymając uwagę widza zarówno w licznych powolnych momentach, gdy reżyser zawiesza się na detalach i scenach z ówczesnego życia, jak i wtedy, gdy knowania Hale’a przynoszą kolejne krwawe żniwa. Scorsese lubi się też nieco zabawić formułą i pomysłowo odświeżyć sposób podania typowych informacji tekstowych umieszczanych w tego typu autentycznych opowieściach pod koniec filmu. </p><p style="text-align: justify;">„Killers of the Flower Moon” to kino długie i powolne, ale jeżeli kogoś zmęczył „Irlandczyk” to niekoniecznie odbije się również od nowego filmu Martina, bo ta historia ma zdecydowanie lepsze tempo, choć dalej niespieszne, ciekawi, prowokuje do rozmyślań, a nierzadko też bawi, choć to humor czarny i niewygodny, bo oparty na paskudnych machlojach bandy chciwych ludzi, których nic nie jest w stanie zatrzymać w pogoni za bogactwem.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-14238547078862003562023-05-12T21:25:00.001+02:002023-06-06T21:28:48.326+02:00Gorączka 2 - recenzja książki<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgKZWjG-qXiDt4yBQzMwLGIYytTXX4MKncHs0RpT9qL3izCx_OTZXySGH6bCZrFEu554CI0TB1t9Rb96YwKLgN7n7LyrVpLj891acYjOgVN9nrDte3QB-7EDCpfdskiqaJaifu-ddnw36atxQBIopn4IXSiXZPxMJaXr_9aXFdmqrTS_HO4Sf1JBcei/s2075/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2075" data-original-width="1400" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgKZWjG-qXiDt4yBQzMwLGIYytTXX4MKncHs0RpT9qL3izCx_OTZXySGH6bCZrFEu554CI0TB1t9Rb96YwKLgN7n7LyrVpLj891acYjOgVN9nrDte3QB-7EDCpfdskiqaJaifu-ddnw36atxQBIopn4IXSiXZPxMJaXr_9aXFdmqrTS_HO4Sf1JBcei/w432-h640/3.jpg" width="432" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">Michael Mann coraz głośniej mówi o zamiarze realizacji kontynuacji doskonałej „Gorączki”. Zbyt wcześnie żeby traktować jeszcze takie pomysły obsadowe w pełni poważnie, ale wygląda na to, że w młodego McCauleya (Robert De Niro) może się wcielić Adam Driver. Al Pacino miałby powrócić w roli Vincenta, a Ana de Armas zagrać dawną partnerkę McCauleya. Prawdę mówiąc to nie podoba mi się żaden z tych pomysłów. Bardzo wysoki Driver nie byłby zbyt wiarygodny jako młody Neil albo Vincent (początkowe plotki łączyły go z tą postacią). Ana nie pasuje mi do charakteru książkowej postaci. Pacino natomiast jest już zbyt stary żeby przekonująco udawać, że od wydarzeń z pierwszej „Gorączki” minęło zaledwie kilka lat. Mam nadzieję, że Mann postawi na jakieś odważniejsze, nieoczywiste wybory obsadowe, które lepiej oddadzą naturę tych postaci. Zwłaszcza, że Val Kilmer nie będzie przecież mógł powtórzyć roli Chrisa, a skoro jego trzeba będzie zastąpić to nie ma też potrzeby żeby kurczowo trzymać się Pacino. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Najważniejsze jednak, że kręgosłup historii, którą mielibyśmy dostać, istnieje już w formie książki, i jest naprawdę dobry. Co więcej, od kilku miesięcy jest dostępny po polsku, co mogło umknąć osobom nieśledzącym premier książkowych, bo wydawnictwo Harper Collins Polska najwyraźniej postanowiło, że nie musi jej promować wśród kinomanów. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">„Gorączka 2” została napisana przez samego Michaela Manna wspieranego przez Meg Gardiner. On pewnie zapewnił pomysły na fabułę i dbałość o opisywane detale techniczne, ona wypolerowała jego kanciasty styl i sprawiła, że zaczęło to przypominać dzieło literackie, a nie rozciągnięty scenariusz filmowy. Efekt finalny jest generalnie satysfakcjonujący, ale odniosłem wrażenie, że duet docierał się powoli, a stylowość tekstu była ulepszana wraz z postępem prac nad książką i pewna toporność stylu Manna bardziej wybijała się przez pierwszych kilkadziesiąt stron, co później zgrabniej było już przykrywane przez Gardiner. Oczywiście bazuję tę opinię na podstawie lektury polskiego przekładu Danuty Fryzowskiej, która to mogła być tak naprawdę odpowiedzialna za ten efekt stopniowego „polerowania” stylu książki. Możliwe też, że to po prostu historia zrobiła się na tyle interesująca, że przestałem zwracać uwagę na takie stylistyczne wymysły, bo byłem zbyt pochłonięty samą opowieścią. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Właściwie to tutaj nie ma miejsca na jakąś wątpliwość, zdecydowanie byłem pochłonięty treścią, bo „Gorączka 2” to 544 stron wypełnionych tyloma wątkami, że spokojnie by wystarczyły na osobne filmy opowiedziane z dwóch perspektyw czasowych (przed i po „Gorączce”). Osobiście to chyba nawet wolałbym żeby Mann najpierw się skupił na historii z lat 80., bo jest ciekawsza i bardziej „filmowa”. Jest też zdecydowanie mroczniejsza i wypełniona po brzegi tym wysokokalorycznym sensacyjnym „mięskiem” połączonym z interesującymi relacjami pomiędzy postaciami za które kochamy filmowy pierwowzór. Autorzy zadbali również o kilka znakomitych scen akcji, od których trudno się oderwać podczas lektury, jednocześnie wyobrażając sobie jak potężnego kopa adrenaliny mogą zapewnić w ewentualnej wersji ekranowej. Nie jest zresztą trudno sobie to wyobrazić, bo duet Mann/Gardiner wszystkie momenty akcji w książce opisuje w taki sposób, że stanowią już praktycznie gotową matrycę do odbicia w scenariuszu filmowym. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">W sumie to jedyny moment kręcenia nosem zaliczyłem na początku lektury, gdy streszczana jest pokrótce fabuła filmowej „Gorączki”, a czytelnik dowiaduje się ze szczegółami o tym, co dokładnie działo się z Chrisem przez następnych kilkadziesiąt godzin po wydarzeniach z finału pierwowzoru i jak wyglądało dochodzenie Vincenta w tej sprawie. W moim odczuciu było to dopisywanie niepotrzebnych szczegółów do kompletnego już arcydzieła. Im bardziej jednak fabuła książki odskakuje od filmowych wydarzeń, zarówno w przeszłość, jak i przyszłość, tym ciekawsza i bardziej satysfakcjonująca staje się jej lektura. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Jeżeli również uwielbiacie „Gorączkę” to nawet nie macie się nad czym zastanawiać, im głębiej wgryziecie się w książkę, tym trudniej będzie się od niej oderwać, a jeżeli z filmowej ekranizacji ostatecznie jednak nic nie wyjdzie to obrazy jakie pozostaną w głowie po lekturze powinny zaspokoić na jakiś czas głód porządnej sensacji działającej na wyobraźnię i emocje.
</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-2722178621017796602023-04-16T21:32:00.001+02:002023-06-06T21:35:21.234+02:00Beef (Awantura) - pierwszy sezon<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjjFhks980RUJgGboyS2EbDpKWQi5t4WHUEvOXWWtHK82G5Vx-7kxT5r2XGsoNPaNljrBhfk9YZfDzuRRqFPelhEaBxgtsk3Ex9kV6_LB38pEJIWcQCgYz0njuLGwIaxKdmS5CKNxJplb0naYLnP-HJcOz4Nq8eCXrRhsvewqMN9qh83NtMFr-1Jn6f/s1500/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1013" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjjFhks980RUJgGboyS2EbDpKWQi5t4WHUEvOXWWtHK82G5Vx-7kxT5r2XGsoNPaNljrBhfk9YZfDzuRRqFPelhEaBxgtsk3Ex9kV6_LB38pEJIWcQCgYz0njuLGwIaxKdmS5CKNxJplb0naYLnP-HJcOz4Nq8eCXrRhsvewqMN9qh83NtMFr-1Jn6f/w432-h640/3.jpg" width="432" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">Zaczyna się od nagłej psychozy na drodze. Ktoś komuś zajeżdża drogę. Zostaje wytrąbiony i potraktowany środkowym palcem. Sytuacja prędko eskaluje do szalonego pościgu ulicami L.A., rajdu przez cudze trawniki i niemalże staranowania jednego samochodu przez drugi. Później jest już tylko coraz ostrzej i absurdalniej, bo życiowe ścieżki dwójki narwanych osób jeszcze wielokrotnie będą się przecinać, a efektem tego będzie narastający chaos w ich życiu i coraz tragiczniejsze konsekwencje tegoż. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">„Beef” („Awantura”) wciąga odbiorcę w swój szalony świat od pierwszego odcinka i nie puszcza do samego końca. Osią całej akcji jest konflikt w którym nie ma „dobrej” strony. Oboje głównych bohaterów (doskonałe role Ali Wong i Stevena Yeuna) jest równie antypatycznymi osobami, których grzechy i naganne życiowe postawy mogą się od siebie różnić, ale generalnie to kosa trafiła na kamień, a wynikające z tego iskry wzniecą w ich otoczeniu niejeden pożar. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Serial porusza wiele interesujących zagadnień, takich jak nierówności społeczne, depresja, agresja zatruwająca relacje międzyludzkie, rozczarowanie egzystencją, no i wieczne widmo wypalenia życiowego kroczącego tuż za chwilami osiągnięcia tej prawdziwej satysfakcji. Jest tu miejsce na krytykę i satyrę na świat bogaczy oraz sztuki współczesnej, ale też niepochlebny portret gościa z dolnych szczebel drabiny społecznej, który całe życie musiał kombinować i oszukiwać żeby coś ugrać dla siebie. Znaleziono przestrzeń na surrealne i absurdalne momenty rodem z „Fargo” i „Atlanty”, ale też sporo emocjonalnej prawdy i niejednoznacznego kreślenia portretów różnych postaci. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Brzmi to wszystko bardzo poważnie, ale twórcy „Beef” nigdy nie traktują swojej historii zbyt serio, zawsze utrzymując odpowiedni poziom humoru i energii, którymi tętni serial, skutecznie trzymając odbiorcę przed ekranem, nie pozwalając odejść od siebie na zbyt długo.
Kawał porządnej produkcji, która zapewne trafi pod koniec roku na większość list z najlepszymi tegorocznymi premierami. Naprawdę warto zobaczyć.
</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-87973154226065455772023-03-26T21:41:00.001+02:002023-06-06T21:43:23.100+02:00John Wick 4 - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvVW-iK6Ey1boQufUAj0ZFiuicgarsc38w6o4HtQwgBHf4APqzriPnfrLcLfSmQlmUJZoQGZZWjyh3KzuhVnBIvc7j8dVG6kJMwxdeOCVByUE1gKrl5-UhbVcaqd7xvi49VkN63M4u5zijEjsi3cf1iVM_mfkrLVY0HzGMT7wg-_edUn_2SmjvaZEs/s1500/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1179" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjvVW-iK6Ey1boQufUAj0ZFiuicgarsc38w6o4HtQwgBHf4APqzriPnfrLcLfSmQlmUJZoQGZZWjyh3KzuhVnBIvc7j8dVG6kJMwxdeOCVByUE1gKrl5-UhbVcaqd7xvi49VkN63M4u5zijEjsi3cf1iVM_mfkrLVY0HzGMT7wg-_edUn_2SmjvaZEs/w504-h640/3.jpg" width="504" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">Gdy usłyszałem, że czwarty „John Wick” będzie trwać prawie trzy godziny to pomyślałem: „kogoś tam pogrzało”. No cóż, nie wiedziałem wtedy, że w ten czas będzie wliczone 60 finałowych minut najbardziej ekscytującej (ciągłej) akcji, jaką najprawdopodobniej zobaczymy w tym roku w kinie. A wcześniej, no wiecie, jeszcze więcej solidnej nawalanki i strzelanki typowej dla „Johna Wicka”. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Warto jest się przejść do kina już chociażby dla tych pierwszych dwóch godzin, pięknie nakręconych, pomysłowych wizualnie i choreograficznie, z fabułą wprawdzie prostą i dość naciąganą, ale sprawnie łączącą ze sobą kolejne sceny akcji. Wszystko to płynie dość żwawo, zatrzymuje się na dłużej tam, gdzie trzeba, żeby zapewnić jakieś emocje względem postaci (i motywacje dla nich) biorących udział w ekranowych rozróbach, ale nigdy nie pozwala nam zapomnieć o tym, że historia służy tutaj jedynie jako spoiwo pomiędzy wieloma skomplikowanymi i bardzo długimi scenami akcji. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Ostatnia godzina to już jednak tak mistrzowska petarda, że głowa mała. Wszystko jest tu podporządkowane adrenalinie. Począwszy od muzyki nadającej rytmu dla tej pożogi i zbudowanej na zasadzie energetycznego mix-tape’a utworów płynnie przeskakujących pomiędzy elektroniką, metalem i… motywem rodem ze spaghetti westernów. Poprzez imponującą stronę techniczną z dłuższymi ujęciami łączącymi szaloną kaskaderkę z efektami komputerowymi. Kończąc na potężnym wysiłku fizycznym wszystkich aktorów i kaskaderów biorących udział w tym obłędzie. Widać w każdej scenie ten ból, pot i poobijane gnaty jakie musiały towarzyszyć realizacji tego. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Jest w tym wszystkim sporo logiki (a może raczej braku tejże) i stylistyki zaczerpniętej z gier komputerowych. Czasem to nieco bawi, gdy bywalcy klubu nocnego, niewzruszeni brutalną rozróbą, jaka dzieje się tuż obok nich, wesoło podskakują do muzyki, robiąc za tło dla sceny sprawiającej wrażenie planszy z konsolowego mordobicia. Częściej jednak wywołuje opad szczęki, szczególnie w chwili, gdy kamera wędruje pod sufit, skąd obserwuje przez dłuższy czas efekciarską strzelaninę wewnątrz budynku, z góry pokazując nam postacie prujące do siebie z różnych pomieszczeń. Fantastyczny pomysł i wykonanie. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Już dawno się tak dobrze nie bawiłem w kinie na filmie akcji. Najlepsza odsłona serii.
</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-43779912775298357852023-03-11T21:45:00.001+01:002023-06-06T21:47:46.065+02:00Scream VI (Krzyk 6) - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgIOATF2lBq-y0T6_SrdibHOjqLB2lyx5w9GdgWB7GWV0fgAJvZ0ymklTq9n70FHBI_zC1C9D1sUZo07w-P5orGbBE-IFTugmTNRvPZhtY__RtxFPwLLGa1j7z1l_ylNxCnVmHv50lTvGiPpn6EDONqHLUq90AzK1VTdiB7TS3hsXg_cHkk5um9Zuxd/s1500/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1013" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgIOATF2lBq-y0T6_SrdibHOjqLB2lyx5w9GdgWB7GWV0fgAJvZ0ymklTq9n70FHBI_zC1C9D1sUZo07w-P5orGbBE-IFTugmTNRvPZhtY__RtxFPwLLGa1j7z1l_ylNxCnVmHv50lTvGiPpn6EDONqHLUq90AzK1VTdiB7TS3hsXg_cHkk5um9Zuxd/w432-h640/3.jpg" width="432" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">Niesamowite, jak dobrym filmem, i to na etapie szóstej części, 27-letniej przecież serii slasherów, jest nowa odsłona „Krzyku”. Wypuszczony zaledwie rok po premierze piątej części nie sprawia wrażenie produktu pospiesznie zdjętego z bezdusznego taśmociągu corocznych krwawych straszaków. Oczywiście, że fabularnie już dawno przerodziło się to w pocieszną telenowelę z dodatkiem gore w której scenarzyści stają na głowie żeby mordercy byli jakoś powiązani w finale z bohaterami cyklu i nawiązywali do poprzednich psychopatów przebranych za Ghostface’a. W starszych odsłonach tożsamości morderców i stojące za nimi historie bywały słabe (trójka), dobre (czwórka), naciągane (dwójka i piątka), ale nigdy nie zbliżały się do piorunującego efektu (zarówno pod względem efektu samego zaskoczenia, jak i tego, co się następnie działo w finale) zakończenia pierwszego filmu. W szóstce osiąga to już doprawdy niedorzeczny poziom, ale to zarazem jedyna zła rzecz jaką mogę powiedzieć o tym filmie. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">„Krzyk 6” uzmysłowił mi, w połączeniu z niedawnym maratonem z wszystkimi poprzednimi filmami, że jest to moja ulubiona seria slasherów. Uwielbiam w niej to, że jej szósta odsłona wciąż potrafi zaskakiwać i satysfakcjonować świeżymi pomysłami, dając kupę radochy z oglądania krwawego baletu z nożem, ale też solidnie budowanego napięcia. Już na etapie zapowiedzi intrygowała ta znoszona maska Ghostface’a i scena w której poluje na bohaterki ze strzelbą w łapie. Skończyły się czasy zamaskowanej niezguły, która podczas pościgu za ofiarą dostaje doniczką w łeb i potyka się o przewrócone krzesło. Nowy Ghostface traktuje zamknięte drzwi z buta, a pyskate dziewczyny tnie nożem głęboko i bezlitośnie. Przy okazji jego postać bawi się oczekiwaniami widza już w prologu filmu, w którym to twórcy zdają się odrzucać pewne reguły cyklu, tym samym szybko wpuszczając do historii pierwszy powiew świeżości. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Działają tutaj relacje pomiędzy bohaterami, bo to pierwsza grupa nowych postaci (mam na myśli tych, którzy przetrwali poprzedni film) od czasu wprowadzenia ekipy z oryginalnego „Krzyku”, która została napisana i zagrana na tyle zgrabnie, że sympatyzuje się z nimi i nie patrzy obojętnie na ich los. Sceny morderstw są świetnie poprowadzone, podobnie jak starcie Gale z mordercą, nie brakuje w tym wszystkim różnych małych zaskoczeń i nieoczekiwanych rozwiązań, odpowiedniego rytmu wydarzeń, no i satysfakcjonujących puent. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Bawiłem się przednio, jeżeli lubicie serię to szósty „Krzyk” jest czystą przyjemnością, a stojący za tym reżyserski duet (Matt Bettinelli-Olpin, Tyler Gillett) zaczyna być coraz ciekawszym głosem w dzisiejszym kinie grozy.
</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-78562706869060616082023-01-30T22:15:00.001+01:002023-06-06T22:18:42.769+02:00The Fabelmans (Fabelmanowie) - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgiEq41ong-BZcpWlp07JDKjLODa6R0_CjGvnRQ1wPRHAChJBf_hMmwAAJOF7mqyCOpQPGU9oo6dlvKRm1mcBlm_0mFKmDeYXBF6C7oBkItluTprf-DjR5CTNNQcV9no6vE4XYOFBKWBXPfbneW08BBOZ-F6GEBD7xqcjROB5XCopub3nAkw47WYXyd/s1500/3.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="947" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgiEq41ong-BZcpWlp07JDKjLODa6R0_CjGvnRQ1wPRHAChJBf_hMmwAAJOF7mqyCOpQPGU9oo6dlvKRm1mcBlm_0mFKmDeYXBF6C7oBkItluTprf-DjR5CTNNQcV9no6vE4XYOFBKWBXPfbneW08BBOZ-F6GEBD7xqcjROB5XCopub3nAkw47WYXyd/w404-h640/3.jpg" width="404" /></a></div><br /><p></p><div style="text-align: justify;">„Fabelmanowie” wprawdzie wpisują się w mini-nurt projektów doświadczonych reżyserów opowiadających o swoim dzieciństwie, który rozpoczęła kilka lat temu „Roma” Cuarona, ale są też świadectwem tego, jak niezafiksowanym na swoim ego twórcą jest Spielberg. Jego film to oczywiście introspektywne spojrzenie w swoją daleką przeszłość, ale jeszcze bardziej czuły, pełen empatii i zrozumienia, portret niebanalnych rodziców. Obdarzonego umysłem ścisłym ojca, wspierającego zainteresowania syna, a jednocześnie nie potrafiącego spojrzeć na tworzenie filmów jak na poważny pomysł na dorosłe życie, bagatelizującego go i umniejszającego jego wartość. Nieszczęśliwej matki, która artystyczną duszę i muzyczny talent musiała złożyć na ołtarzu wielodzietnej rodziny. Steven szczerze i wnikliwie przygląda się związkowi swoich rodziców, uciekając od łatwych ocen kreśli ich relację i portrety. Dostrzega naturę ojca, poczciwiny, o łagodnej naturze i smutnym uśmiechu, która kocha swoją rodzinę, ale nie zawsze potrafi zapewnić jej szczęście, co nie przeszkadza mu próbować to robić, czasem kosztem własnego bólu. Widzi pogłębiającą się depresję matki, która dostrzega dobroć męża i bezmierne oddanie całej rodzinie, ale nie potrafi już odnaleźć w tym źródła szczęścia dla siebie, co jednocześnie stale wpędzą ją w poczucie winy. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Film Spielberga to list miłosny do kina i procesu tworzenia filmów, ale to nie tylko nostalgiczna podróż do początków własnej artystycznej drogi, co raczej świadectwo tego, jak pasja przeradzała się w rzemiosło, jak rodziło się głębokie zrozumienie natury kina i tego, jak różne emocje potrafią wywierać filmy na widowni oraz jaką stawia to odpowiedzialność przed twórcą. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">W „Fabelmanach” bardzo interesująca jest rozpiętość tematyczna i wartość zawartych w nich spostrzeżeń. Nie tylko w temacie rodziny oraz miłości, i tego, że czasem trzeba ukochanej osobie podarować wolność, i to również od siebie, jeżeli tego potrzebuje do rozkwitnięcia. Jest to ciekawy portret żydowskiej rodziny, tradycji przesadzonej ze starego kontynentu, zderzonej z realiami Stanów Zjednoczonych z połowy ubiegłego stulecia. Zarazem bolesne wspomnienie ówczesnego antysemityzmu, agresji i uprzedzeń. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Nie widzę w tym filmie „starczych” sentymentalnych wspominków o lepszych, dawnych czasach. Widzę szczere podsumowanie historii swojej rodzinny, ciepły obraz pierwszych reżyserskich kroków i ujmującej wspólnoty osób biorących w realizacji tych amatorskich produkcji, portret żydowskiej perspektywy i poświęceń jakie trzeba ponieść decydując się na podążenie drogą artysty. </div><div style="text-align: justify;"> </div><div style="text-align: justify;">Przede wszystkim jednak jest to film o tym, że nigdy nie należy ustawiać horyzontu na środku kadru.</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-42697829107057493782022-10-02T20:13:00.003+02:002022-10-02T20:13:46.360+02:00Blonde (Blondynka) - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi5kXvJL8aikgUeEv74eDyKQWprX5p1DDe0uhME-KithcLM3YZAxpudHsQ6117JFWXWGQV3yeEyDQyCRN4KI_GpBfLi06jCbBCgPHcEopdGAF1NrQhrbUX2ev_5hRy4P_LV0ZegQsDvxtUz7X5-vCbsmEZ-DDjnVClkcb45DScobxj6I0KVidHGN8fG/s1500/12.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1031" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi5kXvJL8aikgUeEv74eDyKQWprX5p1DDe0uhME-KithcLM3YZAxpudHsQ6117JFWXWGQV3yeEyDQyCRN4KI_GpBfLi06jCbBCgPHcEopdGAF1NrQhrbUX2ev_5hRy4P_LV0ZegQsDvxtUz7X5-vCbsmEZ-DDjnVClkcb45DScobxj6I0KVidHGN8fG/w440-h640/12.jpeg" width="440" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">Nie dziwię się, że Andrew Dominik przez tyle lat bezskutecznie poszukiwał studia gotowego wyłożyć pieniądze na jego adaptację „Blondynki” Joyce Carol Oates. Jego film jest kinem trudnym, niewygodnym, anty-biograficznym, uciekającym od sztampy i schematów tego najnudniejszego z gatunków filmowych (a przynajmniej w tym wydaniu skrojonym pod Oscary), ale też jawnie konfabulującym, zmyślającym i przekręcającym fakty z życia Marilyn Monroe. Dominik bierze znane elementy z historii Monroe i zaczyna z nich lepić autorską wizję tego, co jego zdaniem siedziało w głowie aktorki, ale również tego, co ją otaczało, zwłaszcza powszechnego seksizmu i kultury gwałtu zżerającej Hollywood oraz świat polityki, a co rozlewało się też na całe społeczeństwo. </p><p style="text-align: justify;">„Blondynka” to kino bolesne, bardzo ciężkie w odbiorze, szokujące, drażniące, być może nawet traumatyzujące. Jest to wizja na wskroś autorska, sięgająca po słynne zdjęcia z Marilyn, sceny z jej filmów, obrazy utrwalone w popkulturze, i czyniąca z nich punkt wyjścia do kolejnych zanurzeń w głąb udręczonej duszy bohaterki. Determinuje to wygląd filmu, bo kolor, format i faktura materiału bazowego ma swoje odzwierciedlenie w tym, co oglądamy na ekranie – kolorowym lub czarno-białym, ściśniętym w kwadracie albo panoramicznym, niewyraźnym i rozmytym czy też skupionym na detalu. </p><p style="text-align: justify;">Mamy tutaj stale powracające motywy: ojca, którego nie było, matki, która wolałaby, żeby to Marilyn nie było, płodu, skupiającego w sobie wszystkie te dzieci, które aktorka straciła, tak z własnego wyboru, w efekcie dokonanych aborcji, jak i w wyniku poronień. Jednak tym najbardziej wiodącym motywem jest temat doznanej przemocy seksualnej, kolejnych molestowań, wiecznego uprzedmiotawiania przez mężczyzn, wyśmiewających intelektualne ambicje i wykorzystujących jej zewnętrzne piękno dla własnych korzyści. Dominik podchodzi do tego bezpardonowo, zanurzając bohaterkę, a przy okazji widza, w największym bagnie ludzkiej natury i zachowań. Jest to podróż nieprzyjemna sama w sobie, a dodatkowo wyczerpująca przez niespieszne tempo filmu, zaburzane jeszcze przez majaki i oniryczne sekwencje na granicy świadomości lub podłączające się pod strumień tejże. </p><p style="text-align: justify;">Andrew Dominika czasem gubi brawura z jaką opowiada tę historię i wykorzystane środki formalne. Sceny rozmów z płodem, ujęcia z perspektywy wnętrza waginy, ocierająca się o pornografię scena fellatio, jest tego wszystkiego tutaj nieco zbyt wiele, reżyser wielokrotnie posuwa się o krok lub dwa za daleko, przez co zbyt wielu widzów odbije się od jego filmu. Jednocześnie zawsze postawię wyżej takie kino, odważne, autorskie, kontrowersyjne, pobudzające do dyskusji (i kłótni), zamiast kolejnej sztampowej oscarowej historii o znanej osobie. Dominik sięga po mit i burzy go, albo raczej zanurza w ścieku, żeby opowiedzieć o paskudnej stronie show-biznesu, ale też stworzyć fascynujący portret psychologiczny cierpiącej kobiety. Nie jest to wprawdzie wierny portret Normy Jeane, i jeżeli takiego szukacie to nie jest właściwy film, ale reżyser też dość jasno sygnalizuje, że nie był tym zainteresowany. </p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-28109363176266331782022-09-03T18:20:00.003+02:002022-09-03T18:20:53.715+02:00This is going to hurt (Będzie bolało) - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgoW_XMchauZheG_5I_toD0wjjylLsvtzJ35WGFcL0ewV02G59rCAQvRoqrBNqnnKSh6cf09yq9YfM3BCmdArmPEAxkqphB4s-pqJk_1qBACyTB_2tWlE0XVw7syWNS30Xo19_xtrrsSGP9GDZ1PVS5PNL5tpaq3OKGG-NwBjVY7b9sn7bcbOcxoEO-/s1500/12.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="998" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgoW_XMchauZheG_5I_toD0wjjylLsvtzJ35WGFcL0ewV02G59rCAQvRoqrBNqnnKSh6cf09yq9YfM3BCmdArmPEAxkqphB4s-pqJk_1qBACyTB_2tWlE0XVw7syWNS30Xo19_xtrrsSGP9GDZ1PVS5PNL5tpaq3OKGG-NwBjVY7b9sn7bcbOcxoEO-/w426-h640/12.jpg" width="426" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">„Będzie bolało” („This is going to hurt”) to serial ponury jak listopad w moim mieście. Jednocześnie potrafi być zabawny niczym srogi, bezlitosny, smoliście czarny, humor. Jeżeli sarkazm, ironia i cynizm znajdują się w waszym repertuarze dopuszczalnych reakcji na tragedię, niedolę i cierpienie, no to mam dobrą wiadomość, „Będzie bolało” może stać się jednym z waszych ulubionych tegorocznych seriali. </p><p style="text-align: justify;">Serial oparty jest na książce napisanej przez brytyjskiego komika, Adama Kaya, który przez wiele lat pracował jako lekarz stażysta na oddziale położniczo-ginekologicznym. Praca w publicznej służbie zdrowia wyniszczyła Adama psychicznie, fizycznie i towarzysko, negatywnie wpływając na jego życie osobiste, ostatecznie doprowadzając do podjęcia decyzji o porzuceniu zawodu. Oglądając „Będzie bolało” ciężko mu się dziwić. Wszyscy bohaterowie serialu, zwłaszcza para głównych postaci, Adam (Ben Whishaw) i Shruti (Ambika Mod), młodzi stażyści, na różnych etapach kariery i edukacji zawodowej, egzystują w stanie permanentnego zmęczenia i wynikającej z tego irytacji. Adama poznajemy, gdy budzi się w swoim zdezelowanym samochodzie zaparkowanym przed szpitalem. Po kilkunastogodzinnej zmianie był tak zmęczony, że zasnął, gdy tylko usiadł za kierownicą nieodpalonego samochodu, którym miał wrócić do domu. Nie pozostaje mu więc nic innego, jak tylko wrócić do pracy, bo jego zmiana już się zaczęła. Zanim zdąży się napić kawy to trafi przed szpitalem na emigrantkę w ciąży, której z pochwy „wystaje” już kończyna dziecka. Witamy w świecie Kaya. </p><p style="text-align: justify;">„Będzie bolało” bywa przedramatyzowane, efekciarskie i dosadne w prezentowaniu szpitalnych realiów, nigdy nie uciekające od widoków nieprzyjemnych dla oka, ale przez to pięknie kreśli całą paletę sprzecznych emocji i doświadczeń wiążących się z tym zawodem. Mamy więc sufity dosłownie sypiące się ludziom na głowy w niedofinansowanych publicznych szpitalach, zobojętniałych, półprzytomnych lekarzy, patrzących na pacjentów jak na utrapienie, które najchętniej podrzuciliby komuś innemu, ale też nadludzkie akty dokonywane przez nich podczas kryzysowych sytuacji i chwilowe euforie, gdy zdołało się ocalić ludzkie życie, albo dwa. Ogromna dawka realizmu, często ponurego i nieprzyjemnego, połączona ze sprawnie dozowaną dramaturgią, humorem i emocjami, sprawiają, że nie można się od serialu oderwać. </p><p style="text-align: justify;">Jest tu dużo emocjonalnej prawdy, spore pokłady zawstydzenia i winy odczuwanej przez młodych lekarzy, że ktoś ucierpiał, bo czegoś nie dopilnowali, dokonali zbyt pochopnej oceny, albo poczuli się zbyt pewnymi siebie. Twórcy mają dla nich dużo empatii, ale nie próbują z nich uczynić sympatycznych postaci, łatwo zaskarbiających serca widowni, wbrew przeciwnie, można przejść przez cały serial i nie polubić większości z nich, a jednak odczuwać ogromny szacunek dla ich wiedzy oraz współczując im tego, jak wiele stresu i wyrzeczeń wymaga ich praca. </p><p style="text-align: justify;">Napisane jest to świetnie, błyskotliwie, szczerze, okazyjnie łamiąc czwartą ścianę albo serce („Przepraszam, próbowałam.”). W głównej roli doskonały Ben Whishaw, bystry, zabawny, charyzmatyczny, ale też oślizgły, ospały, antypatyczny. Generalnie to nie wiem, co tu jeszcze robicie, idźcie lepiej obejrzeć „Będzie bolało”, zamiast siedzieć w internecie, bo to jeden z najlepszych seriali w tym roku.
</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-79293388262615704432022-08-21T16:57:00.000+02:002022-08-21T16:57:16.936+02:00Dragon Ball Super: Super Hero - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgFqIspAtwDRcO-Mk5eRONLMbQewh3e8Pf_KwKxS4OnHKHqjDR_o3Yb0atjwJRSC6Sn78aQkl3LkQNxZ2kUmseBTDrORyPthP6cZZfCbmoAdAR5mCtL5NbEoe3rbb12K2Ft-0_fkXViXm7jevZEukvVov1-5ChZHtpysWl47VIioZW0r8sp-6NTufCu/s1500/17.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1059" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgFqIspAtwDRcO-Mk5eRONLMbQewh3e8Pf_KwKxS4OnHKHqjDR_o3Yb0atjwJRSC6Sn78aQkl3LkQNxZ2kUmseBTDrORyPthP6cZZfCbmoAdAR5mCtL5NbEoe3rbb12K2Ft-0_fkXViXm7jevZEukvVov1-5ChZHtpysWl47VIioZW0r8sp-6NTufCu/w452-h640/17.jpeg" width="452" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">Przygodę z anime „Dragon Ball” zakończyłem jakieś kilkanaście lat temu z finałem „Dragon Ball GT”. Z pewnym sceptycyzmem podchodziłem więc do perspektywy wybrania się do kina na pełnometrażowego „Dragon Ball Super: Super Hero”. Kiedyś lubiłem tę markę, nawet bardzo, przez długi czas elementem rutyny każdego dnia było oglądanie kolejnych odcinków w telewizji, zaraz po szkole, o czym później dyskutowało się z kolegą. Natomiast mangę to już pod koniec kupowałem trochę z przyzwyczajenia, bo jakieś 20 ostatnich tomów zapamiętałem jako pozbawione emocji przekartkowywanie się przez dziesiątki stron pełnych napieprzających się, wrzeszczących gości. </p><p style="text-align: justify;">Gdy wspominam anime i mangę to cieplej myślę o tym ich początkowym etapie, gdy to była jeszcze opowieść przygodowa o zbieraniu tytułowych kul, czy też ekscytujących starciach turniejowych, a nie o waleniu się po mordzie dwóch koksów przez 34 odcinki. Sercem „Dragon Balla” były więc dla mnie relacje pomiędzy postaciami i ciągła ewolucja oraz samodoskonalenie się poprzez ciężką pracę. Jeżeli coś w tym anime najbardziej mi imponowało to właśnie ciągłe podkreślanie, że nie ma drogi na skróty, jeżeli chcesz być najlepszy i móc stanąć do boju z najsilniejszymi przeciwnikami to musisz przez długi czas zasuwać jak wół, najczęściej w jakichś ekstremalnych warunkach, doprowadzając do perfekcji swoje ciało oraz umiejętności w wykorzystywaniu go, a potem szukać nowych technik żeby stać się jeszcze lepszym. Późniejsze starcia oferowały satysfakcję ze spijania śmietanki, gdy cały ten zapierdziel owocował przeskakiwaniem fizycznych i mentalnych granic na polu bitwy, ale problem był w tym, że te z czasem zaczynały być coraz bardziej rozdęte i rozciągnięte, co wtedy mnie jeszcze bawiło, a dziś raczej szybko zakończyłoby moją przygodę z tym anime. </p><p style="text-align: justify;"> I tu wracamy do „Dragon Ball Super: Super Hero”. Czy po takiej długiej przerwie byłem w stanie się dobrze na tym bawić? Tak! </p><p style="text-align: justify;">Nowy pełnometrażowy film z uniwersum oferuje na wstępie pewnego rodzaju streszczenie dotychczasowej historii, ale niech to nikogo nie zwiedzie, nie jest to produkcja przyjazna nowym odbiorcom. Stoi przecież za tym kilkadziesiąt lat istnienia marki. Liczba postaci i powiązań pomiędzy nimi potrafi być przytłaczająca, a twórcy nie uciekają od ciągłych nawiązań do dawnych historii. Nie wszystko już pamiętałem, a późniejszych pełnometrażowych odsłon nie śledziłem, więc sam byłem chwilami nieco zagubiony, ale u swoich podstaw „Dragon Ball Super: Super Hero” jest historią o tych, którzy od dawna byli kośćcem tej serii, więc szybko się w tym odnalazłem. Szczególnie, że historia nie jest specjalnie wymyślna i prowadzi do tego, co zwykle. Napinania mięśni, zbierania ki, walenia do siebie różnymi promieniami, okładania się pięściami i wysadzania wszystkiego wokół w powietrze. </p><p style="text-align: justify;">Z tym że, tym razem wszystko to możemy oglądać na dużym ekranie, pięknie animowane, kolorowe, głośne, syczące oczy. I to robi różnicę, bo odpowiada po latach na dawne marzenie nastoletniego chłopca, który gdybał sobie, siedząc przed ekranem 21’ telewizora kineskopowego, jak cudownie byłoby to kiedyś zobaczyć na dużym ekranie. Czy jest to dość głupawe i niewyszukane anime? No jest. Czy przyjemnie było do tego wrócić po tylu latach i zobaczyć w skondensowanej (100 minut) formie? No tak.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-49810062524526945782022-08-15T21:02:00.001+02:002022-08-15T21:02:34.723+02:00Everything Everywhere All at Once (Wszystko wszędzie naraz) - recenzja<p style="text-align: left;"> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaBBzcxWnPWBjaCEKTrMgTz-3QxAv1GKe61aNzqOahapGisI-WTWgCsy2Hum1cT2UnoiJIvqcG15IZErqwy_gCgFAgGXfMOdzJ0gxGtmAcReK-IGoSxXqe1XpNZqWUOtpy2A53Ym6IhMHli7jGZIrxGTKKgo8APIfl01gVVKfX00v-eVx_tMLep14G/s1500/12.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1013" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaBBzcxWnPWBjaCEKTrMgTz-3QxAv1GKe61aNzqOahapGisI-WTWgCsy2Hum1cT2UnoiJIvqcG15IZErqwy_gCgFAgGXfMOdzJ0gxGtmAcReK-IGoSxXqe1XpNZqWUOtpy2A53Ym6IhMHli7jGZIrxGTKKgo8APIfl01gVVKfX00v-eVx_tMLep14G/w432-h640/12.jpg" width="432" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">„Wszystko wszędzie naraz” to towar zgodny z opisem. Gdy scenarzyści otwierają w historii drzwi do multiwersum i film automatycznie przeskakuje o trzy biegi wyżej to już do samego końca WSZYSTKO w nim atakuje widza ZEWSZĄD w KAŻDEJ MINUCIE SEANSU. Wcześniej to samo może powiedzieć o swoim życiu główna bohaterka, która jednocześnie musi radzić sobie z prowadzeniem pralni, audytem podatkowym, rozsypującymi się relacjami rodzinnymi i ogólnym rozczarowaniem egzystencją. Wszystko to będzie emocjonalnym kręgosłupem historii, który stale wybija z tej obłąkanej opowieści o równoległych światach i ludzkich losach oraz rozwiązywaniu rodzinnych waści poprzez intensywne wymachiwanie kończynami (love-fu). </p><p style="text-align: justify;">Film duetu Danielów (Dan Kwan i Daniel Scheinert) jest w sumie dość przytłaczający w tym nadmiarze pomysłów, zdarzeń, absurdów, konceptów naukowych oraz filozoficznych, bodźców wizualnych i nawiązań popkulturowych, jakimi stale ciska w kierunku widza, i to naraz. Nie wszystko, co się tutaj pojawia, jest dobrym pomysłem, bo i reżyserzy nie grają bezpiecznie, sięgając po każdy szalony koncept, jaki tylko przyszedł im do głowy, nie bojąc się wyskoczyć z czymś głupawym, wulgarnym, prostackim, co może ujść im płazem, ale może też odrzucić odbiorcę. Daniele liczą pewnie, że nikt nie ma za bardzo czasu do zastanawiania się nad tym, co w filmie zgrzyta, gdy wszystko w nim dzieje się w takim natężeniu i tempie. Jest w tej metodzie jakiś sens, bo „Wszystko wszędzie naraz” to film, z którym można zbłądzić i zabrnąć czasem na mielizny dobrego smaku i słabszych pomysłów, ale to nie przeszkadza, bo po drodze zalicza się podróż przez gąszcz kreatywności, a radość z tworzenia nieokrzesanego kina rozrywkowego bije z każdej sceny. </p><p style="text-align: justify;"> Nie można też nie pochwalić aktorskiego kwartetu znajdującego się w centrum tego filmowego obłędu. Michelle Yeoh w przeszłości sprawdzała się w kinie kopanym, filmach akcji, dramatach, komediach, romansach, a tutaj ma okazję zagrać to wszystko jednocześnie, dając w efekcie prawdziwy aktorski popis. Ke Huy Quan zalicza najlepszy „come back” roku, prawie 40 lat po występach w „Goonies” oraz „Indianie Jonesie i Świątyni Zagłady”, wraca z rolą mieszającą dawny komediowy talent ze szczerością odgrywanych emocji i energią pulsującą z jego osoby w scenach akcji. Jamie Lee Curtis pięknie bawi się monstrualnością swojej postaci, ale też potrafi sięgnąć po przekonującą wrażliwość i ciepło, gdy tego wymaga scenariusz. W końcu, Stephanie Hsu, największe objawienie filmu, równie wiarygodna w roli zwykłej młodej kobiety, zmęczonej toksyczną relacją z matką, jak i barwnej łotrzycy, krzykliwej, charyzmatycznej, nieoczywistej, robiącej wszystko, żeby zagrabić dla siebie jak najwięcej ekranu. </p><p style="text-align: justify;">„Wszystko wszędzie naraz” nie wszystkim przypadnie do gustu, bo wykorzystana forma i obecny w tym humor, należą zdecydowanie do rodzaju tych specyficznych, a już zwłaszcza, nie w każdym momencie, bo jest to film przesycony tyloma bodźcami, że zmęczony umysł zwyczajnie się przegrzeje i wyłączy podczas seansu. Jednocześnie twórcy na tyle bezpardonowo, zadziornie, ale też radośnie, rozrzucają po ekranie te wszystkie szalone koncepty, że łatwo się zauroczyć, albo wręcz zakochać, w tym niesfornym filmie.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-87633190581080586122022-07-10T15:20:00.000+02:002022-07-10T15:20:03.048+02:00Nowe Horyzonty 2022: Filmy, które warto zobaczyć<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgdoUjUqdjC5yW0xI5lB0p37nmvCaQMnYzhMLxsZ2oBarw3aLv9VM3vrI_9emuh8ScePCoVbuxANGwCknWxq-1rPMA8PDEGBmXrlmxppY3LPBg-Ps3SemuLZsLiRHElupm8H060thtl3-PHLcR8VBQG31Pk3YX-PVw70sXAyr6dkCcumzCcGqaH_TRz/s2048/20.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2048" data-original-width="1421" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgdoUjUqdjC5yW0xI5lB0p37nmvCaQMnYzhMLxsZ2oBarw3aLv9VM3vrI_9emuh8ScePCoVbuxANGwCknWxq-1rPMA8PDEGBmXrlmxppY3LPBg-Ps3SemuLZsLiRHElupm8H060thtl3-PHLcR8VBQG31Pk3YX-PVw70sXAyr6dkCcumzCcGqaH_TRz/w444-h640/20.jpg" width="444" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">Za półtora tygodnia rusza kolejna edycja festiwalu Nowe Horyzonty. Od wtorku jest dostępny cały program. Przestudiowałem, całość „ometkowałem”, wczoraj skończyłem układanie własnego grafiku seansów. Przy okazji wynotowałem sobie filmy, które już widziałem i mogę polecić. Mam nadzieję, że okażą się dla Was pomocne w układaniu własnych rozkładów kinowej jazdy. </p><p style="text-align: justify;">Bez zbędnego przeciągania, trzymajcie dziesięć, a w zasadzie to trzynaście, filmów, które warto zobaczyć: </p><p style="text-align: justify;"><b>Podejrzana (reż. Park Chan-wook) </b>– jeden z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie filmów z tegorocznego Cannes musiał znaleźć się też na szczycie listy polecanych tytułów. Najdelikatniejszy (koreański) film w karierze Parka. Nie tylko w kwestii ukazywanej przemocy i seksu, ale też samej treści, bo to bezwstydny melodramat w którego ramy gatunkowe Park wchodzi bez oporów, co nie przeszkadza mu w stworzeniu wielowarstwowej historii meandrującej pomiędzy licznymi wątkami. </p><p style="text-align: justify;"><b>W trójkącie (reż. Ruben Östlund)</b> – do wybrania się na zdobywcę Złotej Palmy nikogo chyba nie muszę namawiać. Östlund trochę cwaniacko wygrał tę nagrodę, bo „W trójkącie” to taka hybryda jego dwóch ostatnich filmów nagrodzonych w Cannes, ale zobaczyć zdecydowanie warto, bo jest tu wiele rzeczy (pomysły fabularne, kreacje aktorskie, całe sekwencje) do polubienia. </p><p style="text-align: justify;"><b>Blisko (reż. Lukas Dhont)</b> – film Dhonta (autora „Girl” z 2018) zniszczy emocjonalnie niejednego odbiorcę. Dhont wgryza się w nieoczywisty sposób w wiele ciekawych zagadnień, przyglądając się płciowym rolom narzucanym przez społeczeństwo, odgórnym normom dotyczącym akceptowalnych granic cielesnej bliskości, poczuciu winy, wstydu, ale też rozpaczy. Wszystko to jednocześnie pozostawia do rozpakowania widzowi, bo podrzuca tylko wyraźne wskazówki, ale samemu jest bardziej zainteresowany dyskretną obserwacją swoich bohaterów i temu co się dzieje w ich głowach. </p><p style="text-align: justify;"><b>Silent Twins (reż. Agnieszka Smoczyńska)</b> - film śmiały formalnie, ale też ponury, chłodny, stonowany, skupiony na szczerych emocjach i głębi psychologicznej. Agnieszka Smoczyńska konsekwentnie podąża własną artystyczną ścieżką, nie oglądając się na oczekiwania i wymogi publiczności, szybko wypracowując charakterystyczny autorski styl, niełatwy w odbiorze, ale fascynujący, wciągający, pobudzający intelektualnie i emocjonalnie. </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhixkDkO_W2IhowdUla9CHOs6KyOU2S-TN0fEUpka6QeS1rrGzw4TVBSlNjTP4GpAgImpTUZJjKhNoWhdXJw5nxItszD00jb389U778xkCaUT8CgN77U-LqLRn8itF_JQ0m9cWk0jKwV7_55eaCRlIEDE6FNrrXnuwl3g6axJR7hRNnk5jJLe7YW1-C/s1961/10.webp" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1103" data-original-width="1961" height="360" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhixkDkO_W2IhowdUla9CHOs6KyOU2S-TN0fEUpka6QeS1rrGzw4TVBSlNjTP4GpAgImpTUZJjKhNoWhdXJw5nxItszD00jb389U778xkCaUT8CgN77U-LqLRn8itF_JQ0m9cWk0jKwV7_55eaCRlIEDE6FNrrXnuwl3g6axJR7hRNnk5jJLe7YW1-C/w640-h360/10.webp" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;"><b>Zbrodnie przyszłości (reż. David Cronenberg)</b> – film w tym samym czasie trafi do dystrybucji kinowej więc każdy musi już sam ocenić, czy nie warto się wstrzymać i nadrobić w lokalnym kinie (o ile będzie wciąż uchwytny po dwóch tygodniach…), ale pierwsze dzieło Davida Cronenberga od ośmiu lat wypada zobaczyć, a nawet warto. Jest to przegadany film, ale to ten rodzaj dialogu, którego można słuchać bez chwili znużenia. Cronenberg nie nudzi, jest treściwy, zabawny, zdyscyplinowany pod względem montażu (całość trwa 107 minut), pięknie buduje futurystyczny klimat przy raczej skromnym budżecie. Jest tu dużo nawiązań stylistycznych do starszych filmów Kanadyjczyka, ale to raczej zbliżenie się o kilka kolejnych kroków do finalnych form idei rozwijanych przez całą twórczość jak tylko pasywne zżeranie własnego ogona. </p><p style="text-align: justify;"><b>Rodeo (reż. Lola Quivoron)</b> – debiut Loli Quivoron, skryty w sekcji Un Certain Regard, pełnej „anonimowych” twórców, łatwo było przeoczyć w Cannes, a jeszcze łatwiej to zrobić w nowohoryzontowym ogromie tytułów do zobaczenia, ale warto mu poświęcić czas, bo możemy być świadkiem początku kariery kolejnej ciekawej reżyserki. W „Rodeo” jest girl power, miłość do motocykli, energia, klimat, doskonała praca kaskaderów i przyciągająca uwagę główna bohaterka, która wygląda i zachowuje się jak „szorstka” wersja Zendayi. </p><p style="text-align: justify;"><b>Prześwietlenie (reż. Cristian Mungiu)</b> – Mungiu wypracował sobie takie nazwisko, że gdy nie mogę określić jego filmu jako rewelacyjnego to automatycznie czuję niemałe rozczarowanie, a „Prześwietlenie” to film „tylko” dobry, ale pominąć go na festiwalowej trasie byłoby dużym błędem. Nawet słabszy Mungiu to głos, który wciąż warto usłyszeć, no i zobaczyć, chociażby dla sceny kłótni lokalnej społeczności uchwyconej na kilkunastominutowym długim ujęciu. </p><p style="text-align: justify;"><b>Holy Spider (reż. Ali Abbasi)</b> - zainspirowany autentycznymi wydarzeniami z początku tego stulecia, opowiada o irańskim seryjnym mordercy, który zabijał prostytutki w Meszhed. Abbasi („Granica”) mówi, że jego film nie opowiada historii seryjnego mordercy. „Holy Spider” jest o społeczeństwie seryjnych morderców. Od budowania solidnego napięcia (film ma kilka mocnych scen), czy ekscytacji z podążania śladem mordercy, Ali bardziej jest zainteresowany sportretowaniem społeczeństwa, który morderczemu procederowi otwarcie przyklaskuje ze względu na charakter ofiar (bo „należało się nimi zająć”). </p><p style="text-align: justify;"></p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgH23kgqEP-7J9BsD-I4utsKHUaPWWF6CrvJlpputJ7NH7lIbRbQv9-xiHmje-dstT1Np0flfCD3U36uHp3GVb_V6mNdCHoOenTH3bmK3jkMeBWimYR5hPg5yHAnqjSec5IGOC-IJYSTbvLnaWpNpck5aozfW3nucrOygPpvBQJk5ghpfSu9iDEm6uX/s2000/12.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="835" data-original-width="2000" height="268" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgH23kgqEP-7J9BsD-I4utsKHUaPWWF6CrvJlpputJ7NH7lIbRbQv9-xiHmje-dstT1Np0flfCD3U36uHp3GVb_V6mNdCHoOenTH3bmK3jkMeBWimYR5hPg5yHAnqjSec5IGOC-IJYSTbvLnaWpNpck5aozfW3nucrOygPpvBQJk5ghpfSu9iDEm6uX/w640-h268/12.jpg" width="640" /></a></div><br /> <p></p><p style="text-align: justify;"><b>Gorące dni (reż. Emin Alper)</b> – kolejny niepozorny tytuł do którego trzeba było się dokopać w tegorocznym programie Un Certain Regard. Dokopać (w znaczeniu metaforycznym) do prawdy musi też główny bohater, młody prokurator, który trafia na spaloną słońcem turecką prowincję, gdzie przejmuje urząd po tajemniczym zaginięciu poprzedniej osoby na tym stanowisku. Uruchamia to duszny, niespieszny, ale dość wciągający i klimatyczny thriller polityczny. </p><p style="text-align: justify;">I<b>o (reż. Jerzy Skolimowski) </b>– historia o osiołku podróżującym przez Polskę i Europę. Czego tu można nie lubić? Prawdę mówiąc to trochę rzeczy by się znalazło, bo pod wieloma względami to dość nierówny film, dające spore pole manewru do kręcenia nosem, ale jednocześnie jest na tyle fascynujący, wciągający i pomysłowy formalnie, że warto do niego zasiąść pomimo świadomości jego różnych drobnych ułomności. </p><p style="text-align: justify;">Warto również wybrać się na film<b> „Baby Broker”</b>, bo japoński reżyser <b>Hirokazu Koreeda</b> („Złodziejaszki”) zdecydowanie lepiej odnalazł się tworząc w Korei, jak kilka lat wcześniej we Francji („Prawda” z 2019). „Tori i Lokita” też powinna się znaleźć na festiwalowej mapie, bo to najlepszy film <b>braci Dardenne</b> od lat. Można też rozważyć wybranie się na <b>„Boy from Heaven”</b>, ale jak to napisał krytyk z The Hollywood Reporter, jest to bardzo typowy thriller w bardzo nietypowym otoczeniu, czyli bardziej dla ludzi, którzy chcą zobaczyć coś osadzonego w Kairze, jak poszukujących filmu, który pozostawi po sobie trwałe wspomnienia. </p><p style="text-align: justify;">Udanych seansów i powodzenia przy polowaniu na bilety oraz porannym „zaklepywaniu” filmów. </p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-67171855452917191002022-06-26T19:10:00.000+02:002022-06-26T19:10:08.350+02:00Paryż, 13. dzielnica - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjzU70-83HycN5bXyS1gYJMIOcrzK92hwjCtjhg0XhZSBeg1YWGmXULTBEEUNaooaiGgQ4giZj1OA3hfX-Ic7ll3l6zUPnzFn5CErsJVWRIm_SVqgWNIBB2IG00kbPyCJDN5OYXnRbtjWP7f72u_P_hvjo1JCrVnsw9GjQlFxKxR5qiozd3TqF9Mwe/s2560/18.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="2560" data-original-width="1777" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgjzU70-83HycN5bXyS1gYJMIOcrzK92hwjCtjhg0XhZSBeg1YWGmXULTBEEUNaooaiGgQ4giZj1OA3hfX-Ic7ll3l6zUPnzFn5CErsJVWRIm_SVqgWNIBB2IG00kbPyCJDN5OYXnRbtjWP7f72u_P_hvjo1JCrVnsw9GjQlFxKxR5qiozd3TqF9Mwe/w444-h640/18.jpg" width="444" /></a></div><br /><p></p><p>Od piątku, dzięki Gutek Film, w polskich kinach można w końcu obejrzeć film „Paryż, 13. dzielnica”, najnowsze dzieło Jacquesa Audiarda („Prorok”, „Imigranci”, „Bracia Sisters”), które zadebiutowało rok temu w Cannes. Nie będę owijać w bawełnę, widziałem już dwa razy, i to jedna z moich ulubionych tegorocznych premier kinowych. </p><p>W teorii jest tu postawionych kilka znaków ostrzegawczych. Jest 69-letni reżyser opowiadający o egzystencji oraz życiu miłosnym i seksualnym pokolenia młodszego od siebie o prawie 40 lat. Jest obawa, że wyjdzie z tego moralizatorskie machanie palcem przez starszego pana. Jest też czarno-biały obraz sygnalizujący potencjalną artystyczną pretensję. Wiek Audiarda jest jednak nieistotny w oddaniu „prawdy” o naturze dzisiejszych młodych paryżan, bo historia oparta jest na trzech opowiadaniach z komiksu „Śmiech i śmierć” Adriana Tomine’a, a przy pisaniu scenariusza Audiarda wspierały Céline Sciamma i Léa Mysius. Obie panie to zdolne i cenione reżyserki (zwłaszcza Sciamma), ale też doświadczone scenarzystki, mające na koncie wielu filmów skupionych na portretowaniu dzisiejszej Francji. Audiard czerpie więc z wiedzy i wrażliwości młodszych od siebie twórców żeby przy pomocy swojego zestawu wypracowanych artystycznych narzędzi opowiedzieć o współczesnym Paryżu. Efektem tej kolaboracji jest piękny wizualnie i wrażliwy emocjonalnie portret młodych ludzi, o których opowiada się tu bez pruderii, ale też protekcjonalnej krytyki. </p><p>„Paryż, 13. dzielnica” to roznegliżowany dramat obyczajowy, który urzeka wrażliwością z jaką kreśli relacje pomiędzy trójką głównych postaci i emocjonalną prawdą jaka w tym wszystkim tkwi. Nie ma w tej historii fałszywej nuty, jest szczerość uczuć wynikających z plątaniny żądzy, potrzeby bliskości, życiowego zagubienia w relacjach zarówno miłosnych, jak i zawodowych, ale też kompleksów, zazdrości oraz niezabliźnionych emocjonalnych blizn z niedalekiej przeszłości. Jest to kino skupione na dialogu, ale operujące słowem w tak lekki i naturalny sposób, że chłonie się te liczne przegadane sceny z uwagą i przyjemnością. </p><p>Jeżeli lubicie kino opowiadające ciekawie o skrawkach zwykłego życia, bez zbytniego dramatyzowania, to jest film dla was.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-74258026421764356922022-06-26T11:58:00.000+02:002022-06-26T11:58:11.845+02:00The Black Phone (Czarny telefon) - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiefUGbKdU3CkbNQZrBHUVME_ex-mHhIX7kweUeXY2as81yLfclQ7lxNSw_AVAk52UoKkmPm1eD-GR8l8s0zKE6MzU5yneeUtcF8njU-XnUHNA2a74mLkGmDCghJXY7DvEUFhFONI-P3QB4YrDzPg3ot-7bwhBqzuFT8906yMkvo45yHd0_oZFhco5P/s1500/17.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="947" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiefUGbKdU3CkbNQZrBHUVME_ex-mHhIX7kweUeXY2as81yLfclQ7lxNSw_AVAk52UoKkmPm1eD-GR8l8s0zKE6MzU5yneeUtcF8njU-XnUHNA2a74mLkGmDCghJXY7DvEUFhFONI-P3QB4YrDzPg3ot-7bwhBqzuFT8906yMkvo45yHd0_oZFhco5P/w405-h640/17.jpeg" width="405" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">Na Disney+ wleciał już „Doktor Strange w multiwersum obłędu”, a w kinach pojawił się właśnie nowy film Scotta Derricksona, niedoszłego reżysera wspomnianego tytułu, którego w ostatniej chwili zastąpił Sam Raimi. Derrickson świeżo odzyskaną „wolność” od ograniczeń pracy nad kolejną odsłoną tasiemca od MCU wykorzystał na to, co lubi robić najbardziej – mroczny, ponury, brutalny horror, który potrafi złapać widza za gardło i zapewnić mu kilka solidnych podskoków w fotelu kinowym. </p><p style="text-align: justify;">„Czarny telefon” nie spieszy się z przejściem do rzeczy, czyli wrzucenia nastoletniego bohatera do piwnicy seryjnego mordercy dzieci, z której to będzie musiał się uwolnić, jeżeli nie chce dołączyć do długiej listy ofiar psychopaty. „The Grabber” („Wyłapywacz), jak zwą go lokalne media i ludzie z okolicy, majaczy gdzieś w tle i poboczu kadru od samego początku, wyłapując kolejne młodociane ofiary, ale pierwsza połowa filmu poświęcona jest sportretowaniu życia w Colorado lat 70., co stanowi horror samo w sobie. Czerpiący z własnych niemiłych wspomnień dorastania w robotniczej dzielnicy w Denver, gdzie brutalna przemoc była stałym elementem relacji pomiędzy ludźmi, Derrickson w surowy, ponury sposób, opisuje rzeczywistość młodego Finneya (Mason Thames) i jego siostry Gwen (Madeleine McGraw), doświadczających przemocy z ręki nadużywającego alkoholu ojca, ale też rówieśników ze szkoły. Jest to opowiedziane i poprowadzone na tyle sugestywnie oraz ciekawie, że tak naprawdę nie potrzeba już było gościa w demonicznej masce żeby utrzymać uwagę widza do końca. </p><p style="text-align: justify;">Co nie znaczy, że szkodzi to historii Finneya, która skręca nagle w nowym kierunku. Jest tutaj jedno „ale”, bo trzeba kupić pojawiający się w drugiej połowie filmu element „fantastyczny”. W piwnicy znajduje się tytułowy czarny telefon, niesprawny od lat, przez który z bohaterem zaczynają się kontaktować kolejne ofiary „Wyłapywacza” i podpowiadać, co powinien zrobić żeby nie pójść ich śladem. Jeżeli tylko „łyknie się” ten nadnaturalny motyw to w zamian dostaje się wciągający, chwilami dość straszny, horror o ofierze i prześladowcy. O właśnie, warto napisać coś więcej o prześladowcy, czyli „Wyłapywaczu”, świetnie odegranego przez Ethana Hawke’a w niecodziennej dla niego roli czarnego charakteru (choć już drugiej w tym roku). Przez większość filmu nie widać jego twarzy, skrywanej przez niepokojącą maskę, zmyślnie stworzoną z wielu wymiennych elementów, które odkrywają dolną lub górną część jego twarzy, albo całkowicie ją zakrywają, odzwierciedlając tak jego różne stany emocjonalne. Bardzo dobra rola, niezwykle fizyczna, oparta w dużej mierze na grze ciałem, ale też pracy niesamowitym głosem, który wykonuje tutaj połowę „roboty”. W jednej scenie wystarcza, że aktor siedzi tylko nieruchomo na krześle, gotowy do dzikiego ataku, żeby wywołać grozę samym swoim istnieniem i złem czającym się w oczach. Widz nie ma najmniejszej wątpliwości, że jest to przerażająca postać po której można się spodziewać wszystkiego co najgorsze. </p><p style="text-align: justify;">Kroku nie ustępuje mu nastoletni Mason Thames, niemalże debiutant, mający na koncie tylko niewielkie role w kilku serialach i jednej krótkometrażówce, który imponująco dobrze prowadzi nas przez pełną bólu i przemocy historię Finneya. Niemniej zachwyca Madeleine McGraw, wcielająca się w jego siostrę, która wywołała na Derricksonie tak duże wrażenie, że zdecydował się na opóźnienie dla niej realizacji filmu, bo była zajęta innym projektem. Warto się przyglądać dalszej karierze tej dwójki, bo jest tu zdecydowanie potencjał na wskoczenie do wyższej aktorskiej ligi. </p><p style="text-align: justify;">Natomiast brakuje trochę żeby to „Czarny telefon” wskoczył na wyższą półkę kina grozy, bo czasem coś tu zgrzytnie, jakiś element fabuły wyda się niezgrabnie dopasowany do reszty, pewne rozwiązania zbyt naciągane, albo naiwne, a całość historii zbyt prosta. Jest to jednak kawał solidnego horroru, ładnie grzebiącego w mrokach ludzkiej natury, zgrabnie kreślącego krajobraz Colorado z lat 70. i umiejętnie budującego nastrój grozy wszędzie tam, gdzie trzeba.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-55390820744769646062022-06-11T19:35:00.005+02:002022-06-11T19:35:54.782+02:00Triangle of Sadness - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj5i2mFJTFKb8FcB11RPwkrD4u5lwx6x-aGl4egVxd8ZQkpIYLF6T165_P4LQnSJja5fHNVFXORdWMDEMVOf88T2bXZVoycaPQUnCnFJRTejGly2URxICyh9-yQd9Vwj1UPRxxb1cJ6qFmZhOgfDJweLypacA1PxtgcC6D01z9DnprZcOYg5X0AB-rw/s3000/17.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="3000" data-original-width="2000" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj5i2mFJTFKb8FcB11RPwkrD4u5lwx6x-aGl4egVxd8ZQkpIYLF6T165_P4LQnSJja5fHNVFXORdWMDEMVOf88T2bXZVoycaPQUnCnFJRTejGly2URxICyh9-yQd9Vwj1UPRxxb1cJ6qFmZhOgfDJweLypacA1PxtgcC6D01z9DnprZcOYg5X0AB-rw/w426-h640/17.jpeg" width="426" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">Ruben Östlund śmiało zmierza w kierunku wykręcenia rekordu w Cannes. Od roku 2014 nakręcił trzy filmy. Z wszystkimi pojawił się na festiwalu. Wszystkie zdobyły główne nagrody. Dwie Złote Palmy i najlepszy film w sekcji Un Certain Regards (doskonały „Turysta”). Jeżeli passa się utrzyma to już następny film może zapewnić mu tytuł pierwszego reżysera z trzema Złotymi Palmami na koncie. Miejmy nadzieję, że będzie to zarazem tytuł, który wpuści trochę świeżości do jego filmografii, bo o „Triangle of Sadness” z całą pewnością nie można tego powiedzieć. Co nie znaczy, że jest to zły film. </p><p style="text-align: justify;">Nowe dzieło Östlunda stanowi dopełnienie, ale też krzyżówkę, dwóch poprzednich. „Turysta” w błyskotliwy i zabawny sposób opowiadał o dzisiejszej męskości, różnych problemach i rozterkach współczesnego mężczyzny oraz jego roli w społeczeństwie i rodzinie. „The Square” również zahaczał o te tematy, ale przy okazji komentował w cięty sposób świat sztuki współczesnej o którym to opowiadał poprzez serię anegdotycznych scenek. „Triangle of Sadness” jest hybrydą obu filmów, dopinającą tę trylogię o męskości, ale też kontynuującą nabijanie się z łatwego celu jakiejś grupy ludzi. W poprzednim filmie byli to oderwani od rzeczywistości artyści, w tym najnowszym natomiast są to bogacze, modele i influencerzy. </p><p style="text-align: justify;">Historię można podzielić na trzy wyraźne segmenty. Pierwszy, ten najkrótszy, wprowadza parę głównych bohaterów (teoretycznie, bo trochę się to później rozmywa), popularną modelkę i jej partnera, również modela, ale dopiero aspirującego do zostania „kimś” w tym świecie. Östlund wykorzystuje ten segment do podzielenia się kilkoma bystrymi spostrzeżeniami na temat świata mody i relacji damsko-męskich. Z niemałą satysfakcją wskazuje chociażby, że jest to jeden z niewielu zawodów na świecie, gdzie to kobiety zarabiają zdecydowanie więcej od mężczyzn, co jest źródłem frustracji dla bohatera filmu. </p><p style="text-align: justify;">Drugi segment, zdecydowanie najlepszy, spędzamy na pokładzie luksusowego liniowca gdzie wspomniana para wypoczywa w towarzystwie ludzi nieprzyzwoicie bogatych. Mamy tam rozgadanego rosyjskiego oligarchę (świetny Zlatko Buric znany z roli Milo w trylogii „Pusher”), znerwicowanego członka zarządu jakiejś korporacji ukutej w Dolinie Krzemowej, a także sympatyczną parę poczciwych starszych Anglików, którzy fortunę zbili na produkcji granatów i min przeciwpiechotnych. Jest to wszystko oczywiście idealnym materiałem do przejechania się po tym ostrzem satyry, obśmiania, skrytykowania i przejaskrawienia. Zwłaszcza, że Östlund nie zapomina też o żartobliwym portrecie załogi okrętu dowodzonego przez marksistę (niewielka, ale soczysta rola Woody’ego Harrelsona). </p><p style="text-align: justify;">Trzeci segment, najdłuższy, jest też tym najsłabszym, ale jego największym problemem jest w sumie to, że Östlund nie jest zbyt dobry w przycinaniu swoich filmów. Bez wchodzenia zbyt głęboko na teren spoilerów, luksusowy okręt tonie, garstka ocalałych ląduje na bezludnej wyspie (spokojnie, wspominano o tym w oficjalnych materiałach), a dotychczasowa hierarchia wartości zostaje przewartościowana, bo na szczycie łańcucha pokarmowego ląduje osoba, która potrafi zdobyć jedzenie, a nie leniwy bogacz, któremu dotąd usługiwano. Jest to źródło do nowych radosnych gagów, złośliwych spostrzeżeń i satysfakcji ze zmieszania bogaczy z błotem. </p><p style="text-align: justify;">„Triangle of Sadness” jest filmem zabawnym, chwilami nawet bardzo, kilka pomysłów wciąż wywołuje uśmiech na twarzy, gdy sobie o nich przypomnę. Jak to było w poprzednich filmach, na poziomie pojedynczych scen Östlund potrafi zachwycić, ale tutaj już znacznie rzadziej niż dawniej, częściej po prostu jest precyzyjny w tym, co chce powiedzieć, celnie i błyskotliwie punktując pewne sprawy. Największym minusem „Triangle of Sadness” jest więc to, że wszystko to już było opowiedziane wcześniej w innych filmach tego reżysera, ale zrobione lepiej.</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-12796491415865612502022-06-06T19:52:00.001+02:002022-06-06T19:52:23.381+02:00Men - recenzja<p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhm28zZ6peGKl-VFofCemr3EQxKBP4BZY3t-NCJr84cTBUe4s7JOhzOX2bdFzlVNZGTK5u2QLNpvg3vMVLKgLymPj90co6auojLiAoLCGcI4vZxNGiVjlTN_6ClrwmzQb3riQgYrqQA_IVb_-EmYGO03tXUEp5-N1NBW0IdlF3ppCwQgrQDAGmYfAT6/s1200/17.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1200" data-original-width="810" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhm28zZ6peGKl-VFofCemr3EQxKBP4BZY3t-NCJr84cTBUe4s7JOhzOX2bdFzlVNZGTK5u2QLNpvg3vMVLKgLymPj90co6auojLiAoLCGcI4vZxNGiVjlTN_6ClrwmzQb3riQgYrqQA_IVb_-EmYGO03tXUEp5-N1NBW0IdlF3ppCwQgrQDAGmYfAT6/w432-h640/17.jpeg" width="432" /></a></div><br /><p></p><p style="text-align: justify;">„Kinowe doświadczenie” różne ma oblicza. Czasem jest to ogłuszający huk wojskowych odrzutowców, zbliżenie na twarz Toma Cruise’a doświadczającego przeciążeń na pokładzie podniebnej bestii, wybuchy, dynamiczne sceny, szybki montaż i sala wypełniona ludźmi z rozdziawionymi ustami. Czasem jest to garstka widzów oglądających w ciszy niespieszne ujęcia z Jessie Buckley spacerującą powoli po brytyjskim lesie. Jedno i drugie sprawdza się tak dobrze, bo doświadczamy tego w sali kinowej, ale jakże odmienne są to emocje i przyczyny płynącej z tego satysfakcji. </p><p style="text-align: justify;">W „Men” Alex Garland rezygnuje z gatunku science-fiction, napędzającego dotąd jego twórczość, żeby poprzez formułę horroru folkowego opowiedzieć o traumie, poczuciu winy, ale też patriarchacie. Główna bohaterka, Harper, wyjeżdża do malowniczej angielskiej prowincji, gdzie zamierza spędzić dwa tygodnie na spacerach po lesie, jedzeniu jabłek prosto z drzewa, cieszeniu się z mieszkania w klimatycznej kilkusetletniej posiadłości, a przy okazji przepracować toksyczny związek zakończony tragiczną śmiercią męża. Z czasem poznajemy więcej szczegółów z przeszłości dręczącej Harper, a jednocześnie obserwujemy nasilające się teraźniejsze zagrożenie, które szybko zacznie rujnować pobyt w idyllicznej scenerii. </p><p style="text-align: justify;">Mam dobrą wiadomość, która jednocześnie jest złą wiadomością. Zależy od punktu widzenia. „Men” to kolejny „autorski” horror od studia A24. Oznacza to, że jeżeli liczycie na „jump scare’y”, potwora wyskakującego z szafy, klarowną, prostą historię, jakieś klasyczne mechanizmy gatunku, no to trafiliście pod zły adres. Jeżeli lubicie natomiast, gdy formuła gatunku zostaje wykorzystana jako punkt wyjścia, lub klamrę stylistyczną, do opowieści z zupełnie innego spektrum zainteresowań, jak tylko straszenie widza przez kilkadziesiąt minut, no to jesteście w domu. Garland potrafi pierwszorzędnie budować klimat grozy, powoli dokładając kolejne jego warstwy przez cały film, aż do finału, w którym robi sporą woltę w stronę psychodelicznego horroru cielesnego, gdzie leci już tak rozpędzony, że nic nie jest w stanie go zatrzymać. Żadna autocenzura, obawa przed odbiorem tego przez widza, pokusa przedwczesnego przejścia do puenty, no zupełnie nic, w zdecydowany sposób skręca na trajektorię ku totalnemu karambolu, ale ostatecznie kończy ten szalony rajd piękną katastrofą. </p><p style="text-align: justify;">Siłą „Men”, ale też pewną słabością, jest mocne oparcie historii na symbolizmie i metaforach, tych czytelnych, bardzo oczywistych, ale też takich nieco zagmatwanych. Dość czytelne jest to główne przesłanie o wielu twarzach patriarchatu prześladującego główną bohaterką. Wróć, wielu jego wcieleniach, bo twarz to akurat jest ta sama, Rory’ego Kinneara. Kinnear popisuje się niesamowicie, odgrywając wszystkie męskie role osób spotkanych przez bohaterkę na angielskiej prowincji. Jest to znakomita aktorska robota, bo w każdym przypadku mamy do czynienia z wiarygodnie zarysowaną postacią o odmiennych cechach i stylu bycia. Bywają zabawne momenty, gdy Kinnear prowadzi rozmowę z Kinnearem, bywają zgrzyty, gdy jego twarz zostaje koślawo nałożona komputerowo na ciało nastolatka, ale przestaje mieć to znaczenie (a wręcz nabiera sensu) w miarę rozwijania przez reżysera konceptu na całą historię. </p><p style="text-align: justify;">[Spoilery w następnym akapicie] </p><p style="text-align: justify;">W „Men” jest ta wspomniana, oczywista metafora, będąca krytyką patriarchatu, ale mamy też kolejny poziom interpretacyjny, do którego dostajemy klucz, czytelnie zasygnalizowany w finale, gdy dźwięk echa w tle wysyła nas myślami do istotnego momentu z początku filmu. Cudownie poprowadzona i zrealizowana scena zabawy w echo, kończąca się elementem grozy, okazuje się być momentem inicjującym całą dalszą fabułę, bo dochodzi w niej do rozszczepienia jakiegoś elementu osobowości Harper, oderwania się głęboko zakopanego poczucia winy, które dosłownie otrzymuje cielesną powłokę. Głos bohaterki, roznoszący się po tunelu falami, a każda z nich kopiująca ten oryginalny, pierwszy okrzyk, zdaje się też tworzyć w efekcie istotę będącą jakimś odpryskiem jej osoby niczym ostateczna forma echa, jego finalna kopia. Istota, która najpierw zostaje powołana do życia, a następnie przebudzona przez kolejne nadpływające „fale” okrzyków bohaterki, wstaje w końcu z ziemi i reaguje wściekłym krzykiem, jakby chciała wywrzeszczeć cały ból i wściekłość tkwiącą w Harper. Istota w różnych formach będzie prześladować Harper już do końca filmu, w finale dosłownie przechodząc przez długi cykl narodzin kolejnych form bólu, traumy i poczucia winy, które zrodziły się, ale też wyewoluowały, z tego pierwszego wydarzenia, czyli rodzinnej tragedii, i towarzyszącemu temu uczuciu zwątpienia oraz wyniszczającej myśli: „a może to była moja wina?”. </p><p style="text-align: justify;">Warto wspomnieć o zdjęciach, które początkowo odzwierciedlają i kodują kolorystycznie nastrój Harper. Piękne odcienie zieleni i ciepłego, słonecznego światła, oddają jej początkowy zachwyt prowincją oraz nadzieją, że miejsce uleczy jej udręczoną duszę. Skąpane w odcieniach czerwieni i pomarańczy sceny z przeszłości, głównie umieszczone w betonowym miejskim zamknięciu, ze światłem stłumionym przez zasłony, nadających mu nieprzyjemnej faktury, kojarzą się z czymś złym, przykrym, niechcianym. Dzika czerwień niektórych ścian kilkusetletniej prowincjonalnej posiadłości jest więc niczym zaproszenie, brama przejścia dla emocji wiążących się z tym negatywnym kodem kolorystycznym do realiów tego zielonego, przyjemnego, pocieszającego miejsca. Zieleń i promienne słońce szybko znikają z opowieści ustępując miejsca ciemnej nocy, niepokojącym mrokom i cieniom, ale też rozgwieżdżonemu niebu, sugerującemu, że być może jest jeszcze jakaś nadzieja dla bohaterki. </p><p style="text-align: justify;">Wielu widzów odrzuci „Men”, jedni rozczarowani autorskim dziełem odrzucającym proste ramy gatunkowe, drudzy dosłownością wielu zawartych w nim metafor, ale jest tu tyle dodatkowego dobra do przyswojenia i odkopania, obudowanego tyloma warstwami znakomitego aktorstwa, hipnotyzujących scen, pięknie tworzonego klimatu oraz soczystej grozy, że nie pozostaje mi nic innego, jak ponownie pokłonić się przed dziełem Alexa Garlanda.
</p>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-2375835001588048014.post-17130484747830522162022-05-29T16:47:00.003+02:002022-05-29T16:47:45.416+02:00Elvis - recenzja <p> </p><div class="separator" style="clear: both; text-align: center;"><a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEie52z9_Yjbns6pyHvYyNjhjFE5A6TB6eImniQgOtsh5epDgTwppNmJxEeXnUpd0MAXmmsuf_MA_kUDdSNpmFjl1I9R44URc8pY_Camvs_-XqVqxYAouN3Ss1fTB0JSoOeQhNd68HyLK6lg95EPIEDBKRHPObjv5WLUKvSq6MVqYvUPhptJ76nnZ5hU/s1500/9822B611-4098-4E25-8EAC-0709013ADA27.jpeg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" data-original-height="1500" data-original-width="1200" height="640" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEie52z9_Yjbns6pyHvYyNjhjFE5A6TB6eImniQgOtsh5epDgTwppNmJxEeXnUpd0MAXmmsuf_MA_kUDdSNpmFjl1I9R44URc8pY_Camvs_-XqVqxYAouN3Ss1fTB0JSoOeQhNd68HyLK6lg95EPIEDBKRHPObjv5WLUKvSq6MVqYvUPhptJ76nnZ5hU/w512-h640/9822B611-4098-4E25-8EAC-0709013ADA27.jpeg" width="512" /></a></div><br /><p></p>To powinien być film otwarcia festiwalu w Cannes. Energetyczny, głośny, pobudzający i ekscytujący. Z drugiej strony wszystkie te zalety docenia się jeszcze bardziej pod koniec festiwalu, gdy tyłek boli już czterokrotnie bardziej podczas siedzenia na kolejnym smętnym filmie z niemrawą pracą kamery i montażystą robiącym sobie już trzydziestą przerwę na fajkę. Wtedy wpada Elvis, cały na biało, pokryty cekinami, posypany brokatem, głośniki walą szczodrze decybelami, a montażysta bierze nadgodziny żeby wyrobić się z wszystkimi tymi karkołomnymi sklejkami i przejściami. Rock ’n’ roll!!! <div><br /></div><div>Jeżeli chcecie się dowiedzieć czegoś wartościowego merytorycznie o Elvisie i czasach w których tworzył to raczej nie jest właściwy film. Baz Luhrmann poświęca wprawdzie należytą uwagę muzycznym inspiracjom artysty, czerpiącego garściami od czarnoskórych muzyków, opowiada o jego problemach z konserwatystami zniesmaczonymi seksualną naturą jego występów oraz histerii jaką wzbudzał w fankach. Jednocześnie ledwie prześlizguje się po wielu innych kwestiach, pomimo blisko trzygodzinnego metrażu, pędząc na złamanie karku przez klasyczną formułę biografii od kołyski aż po grób. </div><div><br /></div><div>Jest to zarazem zaleta tego filmu, stawiającego bardzo duży nacisk na spektakl, eksces i energię. Luhrmann miał zawsze świetne ucho przy wybieraniu muzyki do swoich filmów i tutaj nie jest inaczej. Muzyka rzadko cichnie w „Elvisie”, płynnie przeskakując pomiędzy piosenkami głównego bohatera i współczesnymi utworami, w tym rapem, często lepiąc je w jeden twór. Jest tego naprawdę dużo. Lista wykorzystanych utworów ciągnie się podczas napisów końcowych niczym seans filmu Alberta Serry. „Elvis” puszcza oko do młodych odbiorców, obojętnie podchodzących do twórczości (i osoby) klasyka muzyki popularnej, oferując im historię przybliżającą tę niezwykle istotną postać z przeszłości jednocześnie zanurzając ją w teraźniejszych nurtach muzycznych. Puryści pewnie będą zniesmaczeni, ale miłośnicy kultury śmiałego remiksu spod znaku „Moulin Rouge!” będą uradowani. </div><div><br /></div><div>Obsadzony w głównej roli Austin Butler jest doskonały. Wyśmienicie oddaje naturę artysty, charakterystyczną mimikę, styl wypowiedzi, przede wszystkim jednak imponująco odtwarza ogrom jego charyzmy scenicznej. Jest to też zasługa Luhrmanna, zakochanego w swoim bohaterze, zapatrzonego w niego, zbierającego szczękę z podłogi, leżącą obok tych należących do fanek, gdy Elvis potrząsa nieprzyzwoicie biodrami i w obślizgły sposób wpatrującego się okiem kamery w okolice jego krocza. Sceny występów to prawdziwa energetyczna petarda równie imponująca montażowo co inscenizacyjnie. Luhrmann kilkakrotnie przywołuje rozbuchany styl fotografii Davida LaChapelle, gdy Elvis na dużym zbliżeniu i spowolnieniu jest portretowany w rozpisanych choreograficznie w misterny sposób i pięknie wykadrowanych scenach interakcji z fankami stojącymi pod sceną. </div><div><br /></div><div>Najbardziej kontrowersyjną decyzją artystyczną Luhrmanna jest natomiast opowiedzenie historii Elvisa oczami jego menadżera, pułkownika Toma Parkera, cwaniaka i kombinatora, który swojego podopiecznego bezlitośnie eksploatował wysysając z niego życie, ale też przy okazji nieprzyzwoite ilości pieniędzy z jego konta. Reżyser nie próbuje go oceniać, pozwala nawet bronić mu swojego zachowania, odnosząc się w monologach z offu do stawianych mu zarzutów. Ostateczną decyzję pozostawia widowni, ale odbiór tej osoby będzie raczej jednoznaczny. Zwłaszcza, że Tom Hanks robi z niego karykaturę, uzbrojoną w dziwaczny akcent i pogrubiający kostium. </div><div><br /></div><div>„Elvis” to jednak przede wszystkim widowisko, a nie solidna biografia i staranne odtwarzanie faktów, bo Luhrmann bardziej jest zainteresowany próbą oddania emocji z patrzenia na Elvisa przez osobę żyjącą w połowie ubiegłego wieku, jak wgryzaniem się w głowę i serce artysty. Stąd też kłopotliwa pod pewnymi względami decyzja uczynienia go niejako bohaterem drugoplanowym własnego filmu biograficznego. Mamy się zachwycić wielką osobowością idola, a nie przebywać zbyt długo ze zmęczonym człowiekiem. Jeżeli chcecie emocji, fantastycznego widowiska i głośnej muzyki to trafiliście pod właściwy adres. Więcej merytorycznego konkretu musicie już niestety poszukać w innym miejscu.
</div>Krzysztof Bogumilskihttp://www.blogger.com/profile/09965249709149180156noreply@blogger.com0