wtorek, 10 stycznia 2017

Słodka szesnastka - najlepsze filmy 2016


Reguły te same co w zeszłym roku - luźna liczba wyróżnionych filmów, które dobierałem w oparciu o dwie zasady: musiały mieć premierę w polskich kinach oraz dostać ode mnie co najmniej 8/10. Dopóki nie zdarzy się wybitny rok, w którym ponad dwadzieścia filmów - mających premierę w polskich kinach - załapie się na tak wysoką ocenę, nie będę tego zmieniać i sztucznie ograniczać się do jakiejś okrągłej liczby. Zanim przejdę do wymieniania tytułów, muszę jeszcze zaznaczyć, że mieszkam w Anglii i nie mogłem niestety obejrzeć wielu polskich filmów, które niewątpliwie miałyby szansę załapać się do tego zestawienia. Ubolewam nad tym, bo to był bardzo dobry rok dla polskiego kina, ale co zrobić, nadrobię je wszystkie, jak tylko będę mieć na to okazję. W ubiegłym roku zaliczyłem 93 tytuły dostępne w oficjalnej dystrybucji kinowej, do tego 45 filmów na festiwalu w Cannes oraz 49 podczas wrocławskiego festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty. Ogólnie 187 filmów obejrzanych na dużym ekranie. Było więc z czego wybierać. Oczywiście nie wszystko się kwalifikowało (patrz pierwsza zasada). Kolejność przypadkowa. No dobra, lecimy z tym koksem...


Ah-ga-ssi (Służąca)

Początkowo wydaje się, że Chan-wook Park przygotował dla nas stylową, ale dość przewidywalną i sztampową historię jakich kino widziało już wiele. Po niecałej godzinie odkrywamy jednak, że w Koreańczyka nie należy przedwcześnie wątpić, bo skrywa jeszcze niejednego asa w rękawie. Prosta historia okazuje się skrywać niejeden sekret, a reżyser cierpliwie i z namaszczeniem odkrywa przed nami kolejne warstwy intrygi. Film składa się z trzech rozdziałów i po zakończeniu pierwszego staje się jasne, że reguły gatunku w jakim została osadzona historia można wyrzucić do kosza. Razem z gatunkiem. „Służąca” to kino bardzo stylowe, przepięknie nakręcone, bogate w dopracowane szczegóły scenograficzne i kostiumowe, przemyślane od początku do końca. Park jest twórcą zdyscyplinowanym, ale lubiącym igrać z oczekiwaniami widza, śmiało sięgającym po okazjonalny humor, korzystający jednak z niego bez zaburzania nastroju filmu.

Recenzja: KLIK

Spotlight

Opowieść o żmudnym, wielomiesięcznym śledztwie. Opowieść o pogoni za tematem do numeru, który miał jedynie strącić z jabłoni jeden zgniły owoc, doprowadził jednak do odkrycia kolejnych, na tej samej gałęzi, a później następnych, żeby w końcowym efekcie solidnie wstrząsnąć całym drzewem. Opowieść o zgranym zespole, o sile tkwiącej we współpracy, o rozkładaniu ciężaru na barki kilku ludzi, o dziennikarzach poświęcających się pracy w 100% i wiedzących, że biurko obok siedzą kolega i koleżanka, którzy włożą w zadanie równie wiele serca. Opowieść o ludziach, którzy trafiają na strup, więc ich zadaniem jest delikatne, ostrożne, rozdrapanie go, żeby przyjrzeć się temu co skrywa, może tylko delikatną ranę, która wymaga zagojenia, a może zakażenie, które zaczyna drążyć już cały system. Żeby to rozstrzygnąć, muszą najpierw poznać wszystkie fakty, chodzić, dopytywać się, czasem od drzwi do drzwi, czasem od instytucji do instytucji, krążyć, poszukiwać, zadawać pytania, być może prowadzące donikąd, a być może ustawiające kierunek poszukiwań w nowym punkcie. I znowu to samo, dopytywanie się, poszukiwanie, sprawdzanie informacji, chodzenie, chodzenie, chodzenie...

Recenzja: KLIK


Gok-seong (Lament)

"Lament" niewątpliwie wymaga cierpliwości. Reżyser nie goni do przodu, powoli zapoznając widza z postaciami i oprowadzając po przepięknej leśno-górzystej okolicy. Sa to obrazki kojące i urokliwe, ale zapewne nie każdemu przypadnie do gustu takie tempo narracji. Warto jednak nie zrażać się pierwszą godziną, bo gdy Hong-Jin zaczyna się już wgryzać w temat duchów to zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Scena egzorcyzmów, fascynująca w swej krwawej i dzikiej naturze, na długo zapada w pamięci. Film zresztą też, bo z przyjemnością rozpłynąłem się w kinowym fotelu, zapomniałem na ponad dwie godziny o codziennej gonitwie, poddałem klimatowi opowieści i pozwoliłem reżyserowi oprowadzić mnie po świecie azjatyckich wierzeń oraz przepięknym miejscu, w którym lepiej nie zadzierać z lokalnymi duchami i demonami.

Recenzja: KLIK

The Revenant (Zjawa)

Surowy i bardzo brutalny filmowy survival, który oszałamia wizualnie. Pełen podziw za zrealizowanie czegoś o takim rozmachu i opartego na skomplikowanych długich ujęciach w trudnych warunkach plenerowych. Można się zżymać na zmaltretowanego, obsmarkanego, pełzającego Leo, który w końcu wyżebrał tego nieszczęsnego Oskara, ale nie można mu odmówić, że włożył w tę rolę kawał serca i poświęcił się dla filmu. Niektórzy zarzucają, że „Zjawa” to przerost formy nad treścią. Może i tak, treści w tym rzeczywiście niewiele, a Iñárritu lubi balansować na krawędzi pretensji, ale mnie to zupełnie nie przeszkadza, bo pozwalam się ponieść rytmowi historii, rozpływając się cały czas nad pięknem cudownych zdjęć Lubezkiego i obserwując z zafascynowaniem pokaz woli ducha oraz sztuki przetrwania w dziczy.

Paterson

Nuda i monotonność dnia codziennego podniesione do rangi sztuki. Jim Jarmusch mistrzowsko opanował sztukę operowania „kinem nastroju”, bo to przecież sztuka, żeby film, w którym za nagły twist robi awaria autobusu, a za scenę akcji wymachiwanie w barze zabawkowym pistoletem, nawet przez moment nie irytował widza i nie kusił do zerkania co kilka minut na zegarek. „Paterson” to film zabawny, wielokrotnie wywołujący uśmiech na twarzy, puszczający do nas oko (w jednej scenie autobusem bohatera jadą Suzy i Sam, bohaterowie „Moonrise Kingdom” Andersona, starsi już o kilka lat, dyskutujący o korzeniach dziewiętnastowiecznego włoskiego anarchizmu), uwodzący i czarujący.


Zootopia (Zwierzogród)

Pixar nie dostarczył żadnego nowego filmu w zeszłym roku, co nie znaczy, że Disney został na lodzie. Wręcz przeciwnie, przywalili dwiema znakomitymi historiami, które wysoko podniosły poprzeczkę w temacie jakości wykonania animacji komputerowej. „Moana” była bliska znalezienia się w tym rankingu, bo nie brakowało w niej dobrych pomysłów i wpadających w ucho piosenek, ale to „Zootopia” tak naprawdę pozamiatała. Zabawny, pomysłowy, niegłupi, obfitujący w przeróżne smaczki i popkulturowe nawiązania na drugim planie, a do tego oszałamiający wizualnie. Jeden z najlepszych filmów Disneya tego stulecia.

A Monster Calls (Siedem minut po północy) 

Piękny film. Mądra opowieść. Historia opowiedziana jest ze smakiem, stylowo, w przepiękny sposób i przy użyciu efektów komputerowych, które nie przestają cieszyć oczy od początku do końca. Nic w tym filmie nie jest nachalne, tandetne i infantylne. Bywa mroczny, chwilami może przestraszyć młodego odbiorcę, ale przecież element grozy często pojawiał się w dawnych bajkach, czyli tych z czasów, gdy próbowały jeszcze one czegoś nauczyć młodego człowieka, a nie jedynie skąpać go w infantylnych treściach i radosnych piosenkach o niczym. Wartościowe kino, które warto zobaczyć niezależnie od wieku odbiorcy.

Recenzja: KLIK

Dope

Rick Famuyiwa nakręcił film, który zawiera polityczno-społeczny kościec rodem z wczesnej twórczości Spike’a Lee, szczerość przekazu „Boyz n the Hood” oraz szaloną energię i bezpretensjonalny humor afroamerykańskich stoner movies z lat 90. Żeby było jednak jasne - to jest przede wszystkim lekka komedia i to taka nieprzesadnie wyrafinowana. Humor bywa niskich lotów, najczęściej orbituje wokół narkotyków, wulgaryzmów i seksu. Film ma jednak do zaoferowania o wiele więcej. Błyskotliwe dialogi, ciekawą galerię bohaterów, niegłupi scenariusz i stojącą za nim „głębszą” myśl. „Dope” to orzeźwiająca dawka pozytywnej energii, zaprawiona doskonałym soundtrackiem, pomysłową reżyserią i stroną techniczną. Obowiązkowy seans zarówno na każdą imprezę zaprawioną używkami dowolnego rodzaju, jak i wykład akademicki na temat kultury afroamerykańskiej.


Mustang

Oczarowała mnie ta historia. Tętniąca orzeźwiającym humorem opowieść o pięciu nastoletnich siostrach, które wykorzystują cały młodzieńczy entuzjazm i energię, żeby nie dać się spętać moralnym nakazom, jakie tureckie społeczeństwo i ich rodzina próbują im narzucić. Z każdym kolejnym wybrykiem dziewcząt "kajdany" zaciskane są jednak coraz ciaśniej, krępując ich niespokojną naturę, niszcząc w nich zadziornego ducha i wysysając powoli z ich ciał (pozornie) nieokiełznaną energię.

Baby Bump

Film totalnie powalony i co istotne – konsekwentny w tym szaleństwie od początku do końca. Bywa obrzydliwy, wielu widzów zapewne odbije się od niego, bo to bezkompromisowa, surrealistyczna jazda po bandzie, ale cieszę się, że w Polsce powstają również takie filmy, zwłaszcza tak dobrze zrealizowane. Nie brakuje w nim - pojedynczych - fałszywych nut, być może przy drugim seansie będę mnie one bardziej uwierać, ale w tej chwili postanowiłem go wyróżnić, bo potrzeba w naszej kinematografii takiego nieoczywistego podejścia do sztuki.

Captain America: Civil War (Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów)

Przed laty z podekscytowaniem czekałem na „Avengers” Jossa Whedona, bo uważałem go za osobę, która wstrząśnie filmowym uniwersum Marvela i sensownie wykorzysta wielu różnych bohaterów w jednym filmie. Patrzyłem w złym kierunku, bo Whedon rzeczywiście dużo wniósł do tematu, ale to kto inny wykazał się najlepszym wyczuciem kina superbohaterskiego i umiejętnością wtłoczenia do schematów gatunkowych czegoś świeżego. Bracia Russo, bo o nich mowa, nie tylko już po raz drugi wyznaczają standardy, jak należy kręcić sceny akcji w komiksowych blockbusterach, ale też pokazują jak umiejętnie operować wieloma postaciami, każdej poświęcając wystarczająco ilość czasu, jednocześnie dbając o to, żeby nie zapomnieć o tym, kto jest głównym bohaterem serii. A do tego zgrabnie przedstawiają widzowi postać Czarnej Pantery, fajnie bawią się nowym wcieleniem Spider-Mana, nadają nowej użyteczności bitewnej Ant-manowi i pompują życie w Scarlett Witch. Wzorcowe kino rozrywkowe.


Bacalauréat (Egzamin)

W swoim najnowszym filmie, Cristian Mungiu („4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni”) przygląda się współczesnej rumuńskiej klasie średniej. Opowiada o rodzinie inteligentów, która staje przed trudnym wyborem moralnym, jednocześnie muszą sobie poradzić z traumą nastoletniej córki, która padła ofiarą napaści seksualnej, a do tego na horyzoncie już widać rychły rozwód rodziców. Jest to film o młodych ludziach, którzy przedwcześnie doświadczają dorosłego życia. O dorosłych, którzy pragną lepszego życia dla swoich dzieci, ale są tak zapatrzeni w wyznaczony im cel do sukcesu, że zupełnie nie dostrzegają jak bardzo niewłaściwa jest droga, na którą próbują ich posłać. Historia o trudnych wyborach moralnych, poszukiwaniu szczęścia w dorosłym życiu i próbie uniezależnienia się od swoich rodziców.


Kubo and the Two Strings (Kubo i dwie struny)

Studio LAIKA wciąż na fali. Film „Kubo i dwie struny” oczarowuje na wielu płaszczyznach. Historia jest stylizowana na starą japońską opowieść o demonach, magii i samurajach. Jest to historia chwilami dość mroczna, niestroniąca od lekkiej przemocy, nieepatująca oczywiście krwią i agresją, ale bliższa raczej starym baśniom dla dzieci, jak współczesnej popelinie z głupawymi motywami i nachalnej dydaktyce stroniącej od kontrowersyjnych treści. Nie znaczy to, że film jest śmiertelnie poważny, wręcz przeciwnie, ale oferuje coś więcej, jak tylko infantylną opowiastkę dla dzieci. Wydaje mi się, że dorośli widzowie nie tylko lepiej docenią film, ale i wręcz będą bardziej zainteresowani fabułą. Jakość animacji jest na wysokim poziomie i opiera się na typowej dla studia mieszance animacji poklatkowej z elementami komputerowymi.

The Big Short (Big Short)

Jedna z większych niespodzianek ubiegłego roku. Adam McKay, twórca specjalizujący się w robieniu głupawych komedii z Willem Ferrellem, opowiada o przyczynach kryzysu ekonomicznego z ubiegłej dekady. Efekt – kilka nominacji do Oskara i statuetka za scenariusz. Zasłużona, należy dodać, bo McKay i Charles Randolph w przystępny i interesujący sposób wykładają przyczyny ekonomicznej katastrofy, piętnując nieodpowiedzialność, chciwość i ogólny burdel panujący w świecie bankowości i kredytów hipotecznych oraz tłumaczą zawiłości całego systemu i jak bardzo mocno, w czasach globalizacji ,wszystko jest ze sobą powiązane. Zabawny, błyskotliwy i pouczający film.



A Bigger Splash („Nienasyceni”)

Film oczarowujący klimatem, pięknymi zdjęciami i krajobrazami, relacjami pomiędzy bohaterami, no i oczywiście aktorstwem. Ralph Fiennes szarżuje, aż miło na to patrzeć: śpiewa, krzyczy, śmieje się, biega na golasa. Jego przeciwieństwem jest Tilda Swinton: stonowana, wyciszona, prężąca się na słońcu, puszczająca znaczące spojrzenia, uwodząca i również… biegająca na golasa. Dużo tutaj nagości, bo leniwy wakacyjny klimat skąpanych w słońcu południowych Włoszech sprzyja większej rozwiązłości i uleganiu pokusom. Pożądanie seksualne jest wykorzystywane do testowania granic bohaterów, ich wierności, miłości, stanowi możliwość rozpoczęcia nowej relacji, odnowienia starej albo jej definitywnego zakończenia.

Anomalisa

Realizowana przez dwa lata animacja poklatkowa pokazuje, że Charlie Kaufman już chyba nigdy się nie zmieni, na zawsze pozostanie tym błyskotliwym dziwakiem. I całe szczęście! Ponura, acz niewyzbyta humoru, opowieść o alienacji, poczuciu oderwania od rzeczywistości i poszukiwania=u bliskości, a zarazem panicznej reakcji na pierwsze oznaki tejże. Doskonałe dialogi, oryginalna forma, ciekawe spostrzeżenia i zapadająca w pamięci historia. Kaufman wciąż w bardzo dobrej formie.

1 komentarz:

  1. W przyszłym roku chyba też nie będę bawił się w wilczanie kto pod jakim numerkiem. Taki luźny ranking jest dużo bardziej uczciwy. A "Służącą" i tak chciałem zobaczyć, ale teraz mam na nią jeszcze większą ochotę, jakby to nie brzmiało :-P

    OdpowiedzUsuń