wtorek, 20 grudnia 2016

Freddy Krueger - ikona kina grozy



Freddy Krueger narodził się na długo przed tym, jak Wes Craven napisał pierwszą wersję scenariusza „Koszmaru z ulicy Wiązów”. W jakiś późny wieczór, pod koniec lat 40. ubiegłego wieku, gdzieś na amerykańskich przedmieściach, kilkuletni Wes wyjrzał przez okno swojego pokoju w jednopiętrowym domku jednorodzinnym. Na ulicy przed jego domem stał nieznajomy. Być może odpalał właśnie papierosa, może na kogoś czekał, albo spacerował wieczorem i akurat postanowił tam przystanąć. Zafascynował jednak małego Wesa, który wpatrywał się w niego z bezpiecznego azylu własnego pokoju. Nieznajomy najwyraźniej wyczuł na sobie czyjś wzrok, bo nagle obrócił się i spojrzał prosto w twarz małego chłopca. Niczym na filmie, dziecko wydało z siebie jęk przerażenia i zanurkowało w kierunku podłogi. Wes przez jakiś czas leżał przerażony na podłodze, zebrał się jednak w końcu na odwagę, podniósł do góry i ostrożnie wyjrzał przez okno. Dziwny nieznajomy czekał na niego. Wpatrywał się intensywnie w jego okno, czekając na pojawienie się w nim chłopca. Gdy go dostrzegł, zrobił groźna minę, wytrzeszczył oczy, obrócił się nagle i odszedł, znikając w mroku. Wes był przerażony.

Gdy wiele dekad później tworzył postać Kruegera, wciąż miał w pamięci postać tamtego nieznajomego, który kiedyś go tak bardzo przestraszył. Jego sylwetka, groza jaka od niego biła, łachmaniarskie odzienie, wiek, wszystko to przełożył na filmową postać. Imię i nazwisko również zapożyczył z własnego dzieciństwa, bo tak się nazywał chłopiec, który przez długi czas prześladował go w szkole. Pomysł na fabułę filmu został natomiast zainspirowany serią artykułów w gazecie LA Times, a szczególnie przez jeden, który opisywał historię nastolatka cierpiącego na bezsenność. A raczej nie tyle cierpiącego, co rozmyślnie unikającego snu, bo wierzył, że nie obudzi się żywy. Rodzice rzecz jasna uważali to za nonsens i zaczęli faszerować syna środkami nasennymi. Organizm nastolatka w końcu skapitulował i wyłączył się. Młody chłopak następnego dnia został znaleziony martwy. Rodzice odkryli wtedy, że syn wszystkie tabletki chował w pokoju, a w szafie trzymał czajnik z kawą, którą próbował ratować się przed zaśnięciem. Był to fragment większej historii, bo głośno wtedy było o tzw. Asian Death Syndrome, który dotyczył serii tajemniczych zgonów we śnie. Ich ofiarami byli emigranci z południowo-wschodniej Azji, cierpiący na tak przerażające koszmary senne, że próbowali unikać snu. Niektórzy z nich umierali później we śnie.


Wszystko to przyczyniło się do powstania „Koszmaru z ulicy Wiązów”, ale gdybym miał wskazać prawdziwy moment przełomowy, gdy intrygujący pomysł wyjściowy zaowocował narodzinami jednej z najważniejszych postaci kina grozy, to musiałbym wskazać dzień, gdy rolę Kruegera powierzono Robertowi Englundowi. Craven początkowo nie był tym jednak zachwycony. Mając w pamięci tajemniczego nieznajomego z dzieciństwa, zamierzał w tej roli obsadzić jakiegoś starszego aktora. Padło na Davida Warnera (znanego chociażby z filmu „Omen”), który zaliczył nawet pierwsze przymiarki kostiumu i charakteryzacji, ale ostatecznie musiał zrezygnować z roli, bo termin realizacji kolidował z jego innym zobowiązaniem zawodowym. Wes musiał więc znaleźć kogoś innego. Wtedy pojawił się Englund. Był zbyt młody, zbyt niski i zbyt pucułowaty na twarzy, ale doskonale rozumiał postać i nie obawiał się mrocznej roli. Na kastingu pojawił się w dziwacznie przylizanych włosach oraz z popiołem rozsmarowanym pod oczami. Szybko udowodnił, że zależy mu na roli, ma ciekawe pomysły i nie brakuje mu charyzmy. Craven poczuł się przekonany.

Robert Englund wspominał później, że Freddy narodził się tak naprawdę w dniu, gdy pierwszy raz został ucharakteryzowany i założył kultową rękawicę z palcami zakończonymi nożami. Rękawica była dość ciężka, ciągnęła jego prawą połowę ciała w dół, aktor zaadaptował to, nieco podkręcił efekt i tak narodził się charakterystyczny sposób poruszania się Freddy’ego, który sprawia wrażenie rewolwerowca gotowego do sięgnięcia po pistolet tkwiący w kaburze. Robert twierdzi, że tworząc postać Kruegera inspirował się Klausem Kinskim w „Nosferatu” oraz Jamesem Cagneyem. Oczywiście od tego zaledwie wyszedł, bo Freddy w jego wykonaniu szybko stał się jakością samą w sobie. Postać ewoluowała na przestrzeni sześciu filmów (w zasadzie to ośmiu, a do tego był jeszcze kiepski serial telewizyjny). Niektórzy reżyserzy lepiej rozumieli jak należy ją wykorzystać w filmie, inni gorzej, ale Englund zawsze trafiał w dziesiątkę, nigdy sobie nie odpuszczał i nie przechodził w tryb auto-pilota, który tak często załącza się aktorom wielokrotnie odgrywającym podobną rolę. Robert zawsze znajdował sposób, żeby postać Kruegera nie nudziła się, pozostając „świeżą” i interesująca dla odbiorcy. Czasem scenarzyści i reżyserzy pomagali mu w tym, a często utrudniali, bo Freddy nie uniknął wielu żenujących momentów na ekranie, ale niezmiennie pozostawał najlepszym elementem każdego z filmów.


Freddy Krueger niezaprzeczalnie i zasłużenie trafił już do panteonu kultowych straszydeł kina grozy. Dumnie stoi ramię w ramię z Drakulą, Frankensteinem i Wilkołakiem. W odróżnieniu od współczesnych ikon, takich jak Jason, Michael Myers i Leatherface, jest postacią wygadaną i obdarzoną osobowością, a nie tylko mrukliwym osiłkiem wyżynającym nastolatków. Co istotne, w przeciwieństwie do wyżej wymienionych, jest postacią silnie związaną z aktorem, który powołał ją do życia, wręcz połączoną z nim nierozerwalną więzią, którą nie można przeciąć bez szkody dla bohatera. A próbowano. I to dość szybko, bo już w roku 1985. Robert Shaye, założyciel New Line Cinema, ojciec chrzestny całej serii, gdy usłyszał, że Englund zażądał większej gaży za sequel, uznał to za nonsens i zatrudnił innego aktora, bo przecież „każdy może założyć na siebie maskę Freddy’ego i wymachiwać rękawicą z nożami”. Otóż okazało się, że jednak nie każdy, bo nowy aktor nie czuł postaci, nie rozumiał jak się należy poruszać i zachowywać, był po prostu jakimś gościem, który wskoczył w obciachowy sweter i udaje, że jest Kruegerem. Shaye szybko zrozumiał swój błąd i podniósł Englundowi gażę.

Drugie podejście miało miejsce kilka lat temu, gdy zabrano się za realizację absolutnie daremnego remake’a. Jackie Earle Harley to zacny aktor, ale nieważne jak bardzo by się nie spinał i nie próbował odpowiednio modulować głosu oraz emanować grozą, a reżyser nie wspomagałby go, napinając się do bólu w próbie wykreowania mrocznego tonu, to i tak nie przeskoczą faktu, że Freddy jest tylko jeden. Ktokolwiek by nie próbował, polegnie z kretesem, pozostając jedynie marną namiastką genialnego oryginału. Koniec i kropka.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz