sobota, 29 października 2016

Doctor Strange (Doktor Strange) - recenzja


Jakie to niesamowite, że doczekaliśmy się czasów, gdy nie tylko powstają ekranizacje takich komiksów jak „Ant-Man” i „Doktor Strange”, ale jeszcze do tego są robione porządnie i nie krzywimy się patrząc na jakiś patałachów w pociesznych kostiumach, bo technologia pozwala już na realizację wszelkich wizualnych cudów. Niemniej niesamowite jest to, że ktoś jest gotów wyłożyć na to pieniądze, a ludzie później tłumnie przychodzą oglądać to w kinach. Jeszcze na początku ubiegłej dekady nie byłoby to możliwe, bo informacja o planach zrobienia filmu „Doktor Strange” byłaby potraktowana jako pocieszny news, który podekscytowałby zaledwie najwierniejszych fanów komików, naiwnie wierzących w sukces takiego projektu. Dużo się zmieniło od tamtego czasu...

Doctor Strange” jest filmem pomysłowym wizualnie, korzystającym garściami z psychodelicznej formuły komiksu, swoistą „Incepcją” na sterydach. Efekty zakrzywianej rzeczywistości, zabawy z czasem, materią i grawitacją sprawiają dużo frajdy, wykonane są bez zarzutu i warto je zobaczyć na dużym ekranie. Obsadzenie w głównej roli Benedicta Cumberbatcha było doskonałą decyzją. Twórcy mieli rację, że przesunęli realizację filmu (oraz datę premiery) i poczekali cierpliwie, aż aktor będzie dostępny. Joaquin Phoenix byłby interesującym wyborem, ale jakoś nie wyobrażam sobie, że nie robiłby problemów w przyszłości i chętnie wskoczyłby w tryby blockbusterowego tasiemca Marvela. Cumberbatch zapewne nie tylko chętnie pojawi się gościnnie w innych produkcjach (może nawet w serialu „Iron Fist”?), ale do tego idealnie pasuje do roli. Do pewnego stopnia jest to postać podobna do Tony’ego Starka, ale Benedict zupełnie inaczej odgrywa egocentrycznego geniusza, stawiając raczej na wyniosłą postawę i nieco złośliwy charakter, ale dbając jednocześnie o to, żeby doktor nie stał się nieznośny dla widza, stopniowo nadając mu coraz więcej uroku, a chwilami nawet skręcając lekko w kierunku slapsticku.


Drugi plan niestety tonie w jego cieniu. Wyjątkiem jest Tilda Swinton. Pierwsza scena akcji z jej udziałem - mająca miejsce w pierwszych minutach filmu - nadaje ton całemu projektowi, a aktorka błyszczy później zarówno przy robieniu fikołków połączonych z rzucaniem czarów, jak i wykładaniu bohaterowi (oraz widzowi) nowych reguł panujących w świecie Marvela. Mads Mikkelsen niestety trafił do złego uniwersum, bo jest kolejnym marvelowskim łotrem, o którym ciężko napisać coś ciekawego. Jego zadaniem jest stworzenie jakiegoś zagrożenia dla bohatera, poszarpanie się z nim w kilku scenach i zrobienie paru groźnych min - z tego zadania wywiązuje się należycie, bo jest doskonałym aktorem, ale w przyszłości próżno będzie go szukać na listach pamiętnych filmowych złoczyńców. Marvel zwyczajnie nie daje takim aktorom szansy na stworzenie czegoś ponadprzeciętnego, za bardzo jest to wszystko bezpieczne i zaplanowane, żeby mogli sobie pozwolić na zrobienie czegoś nieobliczalnego. Rachel McAdams jest urocza jak zwykle, wiąże się z nią kilka zabawnych scen, głównie robi jednak za ładną buzię i moralny kompas dla bohatera. W odpowiednich momentach musi go nazwać egocentrycznym dupkiem, wypomnieć przeszłość, uśmiechnąć się, gdy zrobi coś porządnego, spojrzeć w jego kierunku z zaszklonym wzrokiem albo poklepać po plecach i dać kciuk do góry, gdy w końcu zachowuje się tak jak Kapitan Ameryka przykazał.

Z filmem jest zresztą ten sam problem, co z większością marvelowskich produkcji - jest to rzemieślnictwo najwyższego sortu, ale jednak pozbawione duszy. Wszystko jest tu idealnie wyważone, humor pojawia się w odpowiednich momentach (peleryna!), sceny akcji są obowiązkowo bombastyczne, w tym przypadku osiągnięto nawet nowy poziom przesady, ale to akurat dobrze, właśnie tego oczekiwałbym po filmie w którym pojawiają się czarodzieje i magia. Oglądałem to jednak bez emocji, nie czuje się w tym zagrożenia, stawka jak zwykle jest wysoka, ale nie traktuje się tego poważnie, stanowi tylko pretekst do pokazu pomysłowych efektów specjalnych, bo dobrze wiemy, że nikt istotny tutaj nie umrze nieoczekiwanie. Śmierć w tych filmach pojawia się zawsze dość naturalnie, jest czymś łatwym do zaakceptowania, bo zazwyczaj pojawia się w oczywistym momencie i dotyka postaci, które już spełniły swoją rolę w fabule. Wyłamywał się z tego w zasadzie tylko Joss Whedon, który przecież nie od dziś wie, kogo należy zabić i w jakim momencie, żeby widzowi choć trochę ścisnęło się serce.

Jeżeli to wam nie przeszkadza to będziecie bawić się dobrze, bo jest to film zabawny, przyjemny dla oka, wszystkie elementy rozłożono w nim starannie, aktorzy nie robią chałtury, styl reżyserii jest wprawdzie dość przezroczysty, ale wizualnie zdecydowanie nie rozczarowuje.

0 komentarzy:

Prześlij komentarz