piątek, 5 lutego 2016

Point Break - recenzja


Całkiem spoko ten dokument o sportach ekstremalnych od Mountain Dew, ale nie rozumiem, dlaczego nazywa się jak film Kathryn Bigelow z początku lat 90. Wyjaśnienie pewnie było ukryte w dialogach pojawiających się w scenkach fabularyzowanych, które wprowadzały do kolejnych pokazów kaskaderskich. No niestety, nic na to nie poradzę, za każdym razem, gdy bohaterowie otwierali usta, mój umysł przełączał się bezwiednie na tryb „stand by”. Obiło mi się o uszy, że jeden bohater nazywał się Utah, a grający go aktor chyba próbował złożyć hołd Keanu Reevesowi, ale trochę przesadził z minimalizmem środków aktorskich, bo wyglądał jak drzwi od stodoły z blond peruką. Drugiego nazywali Bodhi, chyba nie miał nic wspólnego z postacią graną przez Patricka Swayze, bo leciał na ekspresji typu „lubię wąchać swoje bąki, jestem natchnionym ekologiem, a tak w ogóle, to - fuck the system, duuuude”. Tak, istnieje taka ekspresja. Nie wiem tylko, co tam robił Ray Winstone, pewnie liczył dolary poza kamerą, bo przed nią to sprawiał główne wrażenie, jakby się stale rozglądał, czy nagle nie wyskoczy na niego Gary Busey. Sam bym się rozglądał, Gary jest nieobliczalny, a mogło do niego nie dotrzeć memo, że tym razem, kto inny gra Pappasa.

No dobra, tak już na serio, to pierwsza połowa "Point Break" jest nawet całkiem niezła, jeżeli oczywiście zignorujemy istnienie sekwencji mówionych i nie będziemy zaprzątali sobie głowy scenariuszem. Żadne z powyższych nie występuje na szczęście obficie, więc zamiast tego możemy śledzić na dużym ekranie cały przekrój sportów ekstremalnych. W filmie widzimy niestworzone akrobacje, nie wnikam już w to, ile z tego było dziełem kaskaderów, a ile podkręcono przy użyciu komputerów. Najważniejsze, że przyjemnie się na to patrzyło, bez względu na to, czy to akurat było surfowanie pod ogromną falą, zjazd na desce snowboardowej z niebezpiecznego stoku, szybowanie w powietrzu, nurkowanie w przepięknej wodzie, czy rajd na motorze crossowym po górskim zboczu. Zrealizowane jest to bez zarzutu i tylko z tego powodu, było warto wybrać się na ten film do kina. Żeby docenić wysportowanych aktorów i ogrom pracy, jaki zapewne musiał się wiązać z realizacją tych scen.

A reszta? Dobre sobie, jaka reszta? Od dialogów uszy bolą, więc lepiej nie słuchać. Od aktorstwa oczy pieką, więc lepiej nie oglądać. Od szczątkowej fabuły umierają (z nudów) komórki mózgowe, więc lepiej nie poświęcać temu za wiele uwagi. Od… a dobra, myślę, że łapiecie ideę.

Ale sceny kaskaderskie fajne. Całkiem spoko ten dokument o sportach ekstremalnych od Mountain Dew.


0 komentarzy:

Prześlij komentarz