środa, 5 sierpnia 2015

Southpaw (Do utraty sił) - recenzja


No niestety. To jeszcze nie teraz. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. Jake Gyllenhaal nie doczeka się w przyszłym roku Oskara. Nie jest to rola tak hipnotyzująca, niepokojąca, zagrana na skraju obłędu, jak ta z „Nightcrawlera”. Paradoksalnie, dzięki temu Jake ma jednak większą szansę na zdobycie przynajmniej nominacji. Byłby to wybór o wiele bezpieczniejszy, mniej uwierający zramolałych, konserwatywnych członków Akademii. Co nie znaczy, że zupełnie nie zasłużony. Aktor wykonał kawał pracy przygotowując się do roli, nabrał masy (a raczej odzyskał), imponująco wyrzeźbił ciało, nauczył się boksowania, a w tym zbierania również i cięgów. Jake nie gra boksera, on stał się bokserem. To widać w jego zachowaniu na ringu, mimice, sposobie poruszania i reagowania na ciosy wyprowadzane przez przeciwnika. Klasa.

Ten film nie istniałby bez Jake’a. Dosłownie, on stanowi jego serce, magnetyzuje całą uwagę widza, a co najważniejsze, pozwala zapomnieć, że cała reszta jest strasznie przeciętna i sztampowa. W połowie filmu się nawet trochę wyłączyłem, bez większego entuzjazmu oglądając typową historyjkę o championie, którego los kopnął boleśnie w dupę, wdeptał następnie w ziemię i brutalnie wydarł z rąk idylliczne życie. Żeby powrócić na szczyt, musi odebrać lekcję pokory, powrócić do korzeni, zbratać się ze starym trenerem i zredefiniować swoją bokserską technikę.

Całe szczęście, że przynajmniej walki dają radę. Są dynamiczne, zadbano o odpowiednią dramaturgię, a do tego wyglądają świetne. Widać ogrom pracy i poświęcenia przy wielomiesięcznych przygotowaniach do roli. Jake imponuje technicznie jako bokser, ale też daje popis aktorski, gdy bez cienia fałszywej nuty przeskakuje w furiastyczne stany, obrazujące niespokojną naturę jego narwanego bohatera. Obraz, który został jednak ze mną najbardziej, to widok aktora pod koniec finałowej walki. Rozwalony na stołku, wycieńczony, zbity na kwaśne jabłko, próbujący zaczerpnąć odrobiny tchu, ale w oczach – a raczej jednym sprawnym oku - wciąż bucha ogień, sygnalizujący gotować kontynuowania forsownego starcia do samego końca. Taaa, myślę, że nominacja do Oscara jest w zasięgu rękawicy.

Kto wie, może statuetkę zgarnie też przeurocza Rachel McAdams, nagroda jest w zasięgu pazurka, jeżeli tylko wprowadzą kategorię – Najśliczniejsza ekranowa żona. Rachel, honey, love ya.


0 komentarzy:

Prześlij komentarz