sobota, 5 października 2013

Prisoners (Labirynt) - recenzja


Czasem człowieka potrafi zmrozić, gdy połączy ze sobą fakty i uzmysłowi sobie jak niewiele dzieliło od tragedii. Na ten przykład, kinową premierę miał właśnie „Labirynt”. Angielskojęzyczny debiut reżysera Denisa Villeneuve’a, autora nominowanego do Oscara „Pogorzeliska”. Scenariusz do niego napisał Aaron Guzikowski, mający dotąd na koncie tylko przeciętną „Kontrabandę” z zeszłego roku, w której to wystąpił Mark Wahlberg. Marky Mark jest producentem wykonawczym „Labiryntu”. Gdy przyjrzeć się fabule i dodać dwa do dwóch, to nietrudno sobie wyobrazić, że aktor mógłby zapragnąć wystąpienia w filmie. Mroczny thriller psychologiczny jest terenem, w który ostatnio coraz chętniej się zapuszcza. Zazwyczaj z mizernym skutkiem. Całe szczęście, że pozostał po drugiej stronie kamery i pozwolił ludziom bardziej uzdolnionym wykazać się na planie.

A ma się kto wykazywać. Po pierwsze, Jake Gyllenhaal. Kreacja wrząca, fascynująca postać policjanta, który sprawia wrażenie tykającej bomby zegarowej. Nerwowo mruga powiekami, spina mięśnie, tu i ówdzie ma różne tatuaże, w chwilach frustracji wpada w kontrolowane wybuchy furii, ale nie pozwala, żeby go to wypaliło, ma chwile słabości, nadmiary negatywnej energii potrafi jednak okiełznać i wykorzystać w pozytywnym celu. Po drugie, Hugh Jackman, osoba cieszącą się renomą jednego z najsympatyczniejszych aktorów, pokazuje jak szybko cała ta ogłada mogłaby ulecieć, gdyby postawiono go w desperackiej sytuacji. Po trzecie, Paul Dano w swoim żywiole, czyli w roli neurotycznego mamroczącego samotnika o inteligencji dziesięciolatka zagubionego w pełnej przemocy rzeczywistości. Po czwarte, Terrence Howard, nieco w tle, ustępujący pola kolegom, ale bez zarzutu wypełniający rolę bohatera rozerwanego pomiędzy desperacką chęcią odnalezienia dzieci, a wiążącymi się z tym moralnymi dylematami. Po piąte, solidny kobiecy drugi plan: Maria Bello, Viola Davis i Mellisa Leo. Żadna nie ma szans na rozwinięcie skrzydeł, ale i nie zostaje skrępowana, dostają niewiele ekranowego czasu, ale wykorzystują go w pełni.

No i nie należy zapominać o reżyserze. Villeneuve oczywiście nie pojawia się przed kamerą, ale cały czas nie pozwala nam o sobie zapomnieć wyraźnie zaznaczając swoją obecność. Bo chociaż jest to czyste kino gatunku, wierne regułom i nieco się na tym potykające, to jednak z wyraźnie zarysowanym podpisem autorskim. Przejawia się to sposobem prezentowania wydarzeń, niebanalnymi ujęciami kamery i prowadzeniem jej, klimatem wylewającym się z ekranu, znakomicie dobraną muzyką, ciekawymi zabiegami montażowymi. Reżyser pozwala sobie w pewnych momentach na skróty. Nie traci czasu na pokazywanie oczywistości, gdy już pewne wydarzenia osiągają punkt kulminacyjny, elementy układanki zostają ze sobą połączone, a przeszkody na drodze usunięte, przeskakuje dalej, nie przystaje, żeby celebrować moment, wierząc, że odbiorca już sobie dopowie resztę.

Scenariusz jest źródłem zarówno największych zalet jak i wad filmu. Te pierwsze przeważają. Historia porusza wiele interesujących kwestii. Pokazuje w jak mroczne rejony potrafi skierować człowieka desperacja. Skłania do ciekawych rozważań moralnych. Bohaterowie są niejednoznaczni, wielowarstwowi, podobnie fabuła. Guzikowski bawi się z widzem, żongluje wieloma pomysłami, intryga zostaje rozbita na wiele wątków, pozornie niepowiązanych ze sobą, mylących, zaciemniających obraz całej sytuacji, ostatecznie jednak składających się w spójną całość. Jest to do tego dość wciągające, 150 minut projekcji jest wprawdzie odczuwalne, nie pogardziłbym wersją krótszą o 30 minut, ale nie mogę powiedzieć, żeby historia była sztucznie rozwleczona.

Jak to już jednak zostało powiedziane, nie obyło się bez wad. Scenarzysta próbuje zaskakiwać widza, nie stroni od fabularnych twistów, ale osoby obeznane z gatunkiem zszokowane niczym nie będą. Wszystko z większym lub mniejszym wyprzedzeniem idzie przewidzieć. Przykro się też robi, gdy obiecujący motyw moralnie wątpliwego „śledztwa” prowadzonego przez zdesperowanych ojców, zaczyna prowadzić donikąd i niewiele z niego wynika. Do tego finałowy akt jest nieco rozczarowujący, a motywację złego charakteru zbywamy pogardliwym prychnięciem.

No ale to takie tam narzekanie, że coś, co mogło być jednym z najlepszych filmów roku, okazało się pozycją „zaledwie” bardzo dobrą. 

1 komentarz:

  1. Dzięki za ciekawą recenzję. Przeczytałam z zainteresowaniem. Film widziałam niedawno w irlandzkim kinie [u "nas" premiera była wcześniej], a teraz z zaciekawieniem czytam sobie opinie innych osób.

    Jeśli chodzi o moje zdanie: film bardzo mi się podobał. Zdecydowanie nie był to ani zmarnowany czas, ani niepotrzebnie wydane pieniądze. Solidna produkcja, dająca wiele do myślenia i wyciągająca na powierzchnię ważne kwestie moralne. Dawno nie oglądałam tak dobrego filmu. Ostatnim, który zrobił na mnie duże wrażenie był "Changelinig" z Angeliną Jolie [oglądałam go chyba parę miesięcy temu]. Nie przepadam za nią, ale film mnie naprawdę poruszył.

    Moją recenzję umieściłam na swoim blogu. Jeśli masz czas i ochotę, to zapraszam.

    Miłego weekendu!

    OdpowiedzUsuń