wtorek, 6 sierpnia 2013

Only God Forgives (Tylko Bóg wybacza) - recenzja


Refn nie bierze jeńców. Po znakomitym „Drive”, który niejako wykreował Ryana Goslinga na bożyszcze kobiet (oczywiście nie bez znaczenia była rola w innym filmie z tego okresu, „Kocha, lubi, szanuje” ), a duńskiego reżysera przybliżył szerszemu gronu widzów, nikogo nie zdziwiłaby próba odcięcia kuponów i okopaniu się na szczęśliwej pozycji. Kolejny wspólny projekt z amerykańskim aktorem (w pozornie podobnej roli), wydawał się wskazywać na pójście w tym kierunku. Jak się jednak okazało, ostatnie co chodziło Refnowi po głowie, to podlizywanie się masowej widowni. Udział Goslinga był zresztą przypadkowy, spowodowany wycofaniem się w ostatniej chwili Luke’a Evansa, który porzucił projekt na rzecz Petera Jacksona i jego kompanii krasnoludów. Trochę szkoda, bo po pierwsze, zaczynam już odczuwać znużenie wszechobecnością Ryana, po drugie, jestem ciekaw jak w tej roli wypadłby Evans.

Tym niemniej jest coś sadystycznie pięknego w zarzuceniu sieci na fanki Goslinga, które uczepione ramion swoich misiaczków, popędziły tłumnie na kolejny film z obiektem westchnień, nieświadome traumy, jaką przeżyją. A może nie tyle traumy, co solidnego artystycznego łupnia, konfrontacji z filmową poetyką nieczęsto goszczącą w multipleksowych salach. Czego tutaj nie ma, jest oniryczna, duszna atmosfera, rodem z sennego koszmaru, długie ujęcia, minimalizm w dialogach, rzadkie, ale za to dosadne sceny przemocy. A jakby tego było mało, to w ostatnich 20 minutach filmu twarz Goslinga jest tak zmasakrowana, że ciężko go rozpoznać pod charakteryzacją. Tak, Refn zafundował widowni zimny prysznic, a ta w odwecie znienawidziła jego historię uczuciem szczerym i potężnym.

Za tę perfidię ucierpiał niejako sam film, który miał okazję przemknąć boczną kinową ścieżką, pominąć przypadkową multipleksową widownię nieprzygotowaną na tego typu opowieść i trafić do odbiorców świadomych tego co oglądają: widzów festiwalowych, bywalców kin studyjnych, osoby oceniające tego typu tytuły wedle formy i poetyki, którą operują, a nie przez pryzmat oczekiwań wobec duetu aktorsko-reżyserskiego i skojarzeń gatunkowych jakie się z tym wiązały. No cóż, to już nie mój problem. Refn, producenci, a następnie dystrybutorzy, wybrali taką, a nie inną ścieżkę. Kto wie, może i nawet słuszną? Przynajmniej finansowo.

Gdy już opadł kurz po małej wrzawie jaką wywołali, warto przyjrzeć się bez uprzedzeń samemu filmowi. Szczególnie, że to tytuł niebanalny. Zgoda, prosty fabularnie, tym niemniej niejednoznaczny, otwarty interpretacyjne, skłaniający do zastanowienia się nad tym, co widzieliśmy. Bynajmniej nie pretensjonalny, jak to wiele osób zarzucało. Do tego absolutnie cudowny pod względem wizualnym. Kompozycja kadrów, kolorystyka, prowadzenie kamery, wirtuozeria w operowaniu poezją obrazu, wszystko to świadczy o tworze głęboko przemyślanym, wykreowanym z wrażliwością, ale i zabarwionym krwistym sznytem. Nie jest to oczywiście kino, które komukolwiek odważyłbym się polecić. Filmowe kontemplacyjne snuje mają to do siebie, że nawet osoby w nich rozkochane potrafią podzielić na dwa obozy. Taki już urok tego typu kina, że albo coś w danym tytule do nas przemówi, chwyci za serce, przywoła jakieś wspomnienie, przykuje uwagę jakimś detalem, który urośnie do miana wydarzenia, albo potwornie wynudzi, irytując każdym kolejnym rozciągniętym ujęciem i zagadkową sceną. Wiem coś o tym, sam tak miałem z poprzednim Refnowskim dziełem tego typu, czyli filmem „Valhalla: Mroczny wojownik”, który wymęczył mnie okrutnie.

I taki jest właśnie „Tylko Bóg wybacza”. Operuje niby gatunkiem dramatu gangsterskiego, z mocno zaznaczonym motywem zemsty, ale jest to jedynie pewien kierunek, którym reżyser niespiesznym tempem podróżuje, będąc bardziej zainteresowanym budowaniem nastroju, klimatu i kontemplacyjnych kadrów, jak opowiadaniem historii. W przeciwieństwie do większości tego typu filmów, cierpliwego widza nagradza perfekcyjną stroną techniczną, cudownymi zdjęciami, klimatem buzującym z każdego ujęcia i uwypuklająca to, nadającą historii odpowiedniego rytmu, muzyką Cliffa Martineza. Trzeba jednak być świadomym, że to kino nie dla każdego, agresja jaką wywołuje na forach filmowych, wiążące się z tym krzyczenie, tupanie nogami oraz wyraźna irytacja, są jak najbardziej zrozumiałe. Nic w tym dziwnego, to nawet nie tyle kwestia inteligencji, co raczej filmowego wyrobienia, otwartości na inne środki artystycznego wyrazu, no i przede wszystkim, odpowiedniej wrażliwości. Nie każdy tego typu kino lubi, bo i nie każdy potrafi osiągnąć odpowiedni stan skupienia. Zwłaszcza, że przy tego rodzaju opowieściach, klucz do sukcesu leży we wprowadzeniu się w odpowiedni trans, wskoczenie w rytm zaintonowany przez twórcę, a następnie poddanie się i popłynięcie w zgodzie z narzuconym przez niego nurtem. Szczęśliwy ten, który ulegnie czarowi rzuconemu przez Refna, bo to piękny film, z którym obcowanie - szczególnie na dużym ekranie - to duża przyjemność. 

2 komentarze:

  1. Dla Ciebie rzadkie sceny przemocy, dla mnie krwiste 1,5 godziny.

    OdpowiedzUsuń
  2. No może nie takie znowu rzadkie, ale to raczej takie eksplozje przemocy, intensywne wizualnie chwile, po których mamy okresy wyciszenia. A i nierzadko pozostawia się wiele naszej wyobraźni, czym byłem zaskoczony, bo po Refnerze nie spodziewałem się uciekania z kamerą w bok. Ale jak już nie ucieka to wali z grubej rury. Fakt.

    OdpowiedzUsuń